Detroit: Miasto, które bało się wziąć sprawy w swoje ręce

Wyjdź w Świat / Łukasz Szoszkiewicz / 27.03.2013

W utworze „Lose yourself” Eminem śpiewa:
His palms are sweaty, knees weak, arms are heavy
There’s vomit on his sweater already, mom’s spaghetti.
I trudno o lepsze określenie dzisiejszego Detroit.

O ile ktoś w ogóle kojarzy Detroit, to zapewne z jego powodu. Eminem – biały raper, który w rytmie garażowych beatów przebył drogę od zera do bohatera. Prawda jest jednak nieco mniej banalna i odsłania prawdziwe oblicze Detroit – miasta, które nie stoi wcale rapem ani przemysłem motoryzacyjnym. Miasta, o którym trudno powiedzieć, że w ogóle stoi – co drugi właściciel nieruchomości nie płaci dzisiaj podatków. Miasta, które stanęło na krawędzi bankructwa i nad którym kilka dni temu zarząd przejął gubernator stanu Michigan.

Osią historii i dzisiejszych problemów Detroit jest 8 Mile Road – droga, przy której wychował się Eminem. Ósma mila biegnie przez północne obrzeża miasta, a jej nazwa jeszcze na długo przed Eminemem była w Detroit pewnym symbolem. Droga jest bowiem swoistą granicą oddzielającą podupadające centrum miasta od jego bogatych i dobrze zarządzanych przedmieść. Z jednej strony czarne getta (Afroamerykanie stanowią 82% populacji) najniebezpieczniejszego miasta w Ameryce – w 2010 roku Detroit zostało po raz czwarty z rzędu uznane najmniej bezpiecznym miastem w USA. Ale już na jego obrzeżach roztaczają się dzielnice zamożnych domków jednorodzinnych, do których wynieśli się niegdysiejsi mieszkańcy miasta (tutaj z kolei ludność biała stanowi zdecydowaną większość, choć na przedmieścia coraz częściej przeprowadzają się również zamożniejsi Afroamerykanie). Eminem nieprzypadkowo mieszkał przy 8 Mile Road.

Detroit jest dzisiaj uosobieniem tego, co w Ameryce najgorsze – kryzysu finansowego i społecznego, rosnącej przestępczości oraz pogłębiającego się marazmu. Mój znajomy mieszkający w okolicy powiedział mi, że „Detroit to miasto, w którym nikomu nic się nie chce”. Wszystko to dziwi tym bardziej, że jeszcze w latach 40. i 50. ubiegłego wieku to samo Detroit było dla wielu osób szansą na przeżycie własnego American Dream. Swoje główne siedziby ulokowała tutaj Wielka Trójca przemysłu motoryzacyjnego: Ford, General Motors i Chrysler. Potrzebowano rąk do pracy, a siła robocza płynęła głównie z południa Stanów Zjednoczonych. Afroamerykanie byli wówczas na etapie walki o poprawienie swojego bytu ekonomicznego; walka o prawa polityczne miała dopiero nadejść. W rezultacie tej „wędrówki ludów” w latach 50. Detroit było piątym największym miastem w całym kraju, ale na przestrzeni kolejnych 60 lat populacja zmalała aż o 60% i dzisiaj liczy już tylko 700 tysięcy mieszkańców (18. miejsce w USA). W 1963 r. Martin Luther King „miał sen” i wkrótce Afroamerykanie zaczęli coraz głośniej domagać się przysługujących im praw. W 1967 r. doszło do zamieszek, które skończyły się interwencją wojska i śmiercią 43 osób.

W Detroit ludność napływowa zaczęła wypierać ówczesnych mieszkańców, którzy zaczęli przenosić się na przedmieścia i do okolicznych miasteczek. Najbogatsi, którzy mogli sobie na to pozwolić, uciekali z miasta, w którym tworzyło się coraz więcej czarnych gett i rosła przestępczość. Tak nakręcała się spirala, która wywróciła do góry nogami całe Detroit. Władze miasta zareagowały, kiedy było już za późno – wszelkie próby podporządkowania sobie najgorszych dzielnic albo spalały na panewce, albo powodowały, że getta przenosiły się na północ miasta, czyli bliżej wypielęgnowanych dzielnic o równo przyciętych żywopłotach i zadbanych ogródkach. Jeżeli getta musiały istnieć, okoliczni mieszkańcy zdecydowali, że będzie lepiej, aby znajdowały się one w granicach Detroit. Nie wiadomo, jak długo taki stan rzeczy by trwał, gdyby nie kryzys, który zepchnął balansujące na krawędzi Detroit. Dzisiaj mieszkańcy przedmieść (zamieszkujący zaledwie 2% miejskiego terenu) opłacają aż 15% budżetu miasta. Aż 47% właścicieli nieruchomości nie płaci podatków, a mieszkańcy Detroit zalegają dzisiaj z 246 milionami dolarów niespłaconych podatków. Może być gorzej?

Może. Detroit w dalszym ciągu nie ogłosiło upadłości, choć jej widmo coraz bardziej ciąży nad miastem. Dotychczas największym miastem w historii USA, które ogłosiło bankructwo, jest Stockton (Kalifornia). W momencie ogłaszania upadku liczyło niespełna 300 tysięcy mieszkańców. Nie ma wątpliwości, że upadek ponaddwukrotnie większego Detroit będzie dużo głośniejszy i bardziej spektakularny. A może Detroit podzieli los Sixto Rodrigueza? Nie wiecie, o kogo chodzi? Tak jak Eminema można nazywać białym Tupakiem, tak Rodrigueza meksykańskim Bobem Dylanem. Obaj wychowali się w Detroit lub na jego przedmieściach i obaj pokazali, że nawet tutaj American Dream jest możliwy. Czasem nadejdzie on szybciej, czasem później, ale w końcu nadejdzie. Amerykańskie historie lubią kończyć się happy endem.