Dla albumów tracę głowę

Archiwum / Filip Springer / 17.10.2010

Sklepów z dobrymi albumami fotograficznymi jest w Polsce mało i wszystkie daleko od mojego miasta, zaglądam więc do nich tylko z zamiarem kupienia czegoś konkretnego. Niestety jest jeszcze Pan Radek.

„Pana Radka” poznałem przez Allegro. Szukałem „Instant Light” Andrieja Tarkowskiego, ale nigdzie nie mogłem znaleźć. On miał w ofercie same perełki, postanowiłem zapytać, czy może mi sprowadzić także i to. Gdy tylko do niego napisałem zwierz zwęszył łatwy łup. Odpisał po dziesięciu minutach, że Tarkowskiego załatwi. I podesłał listę tego, co ewentualnie może mi się spodobać. Na aukcjach tego nie wystawiał. „Zgooglałem Pana, może się Pan jeszcze na coś skusi”. Podły! Skusiłem się, a przez następny miesiąc musiałem jadać rzadziej.

Tak, mam pewną słabość, jestem uzależniony od kupowania albumów fotograficznych. Nałogowo i w hurtowych ilościach. Kupuję bez opamiętania, „Pan Radek” zapewne to wyczuł, wiedział jak mnie podejść. Nad przysłaną przez niego listą dostałem prawie ślinotoku. Można powiedzieć, że od tamtego czasu „Pan Radek” ma nade mną pewną władzę.

Siła Powera

Power nie fotografuje niczego, czego każdy z żyjących tu ludzi by nie znał.

Tak było z “The Sound of Two Songs” Marka Powera. Miłośnikom fotografii autora przedstawiać nie trzeba, kto miał szansę być w Krakowie na tegorocznym Miesiącu Fotografii widział te zdjęcia na wystawie. Mi się nie udało, więc miałem dobre usprawiedliwienie dla tego zakupu. Album wydała Fundacja Sztuk Wizualnych i chwała jej za to. Jest to zestaw fotografii wykonanych przez Powera podczas kilkudziesięciu podróży po Polsce w latach 2005 – 2009. Power nie fotografuje niczego, czego każdy z żyjących tu ludzi by nie znał. Odrapane kamienice w Radomiu, kino Kosmos w Szczecinie, las w Zakopanem, Pałac Kultury w Warszawie, jakieś jeziora (latem i zimą), supermarket, plac budowy, parking. To są obrazy, które codziennie przesuwają się każdemu z nas przed oczami. Jednak w obiektywie wielkoformatowej kamery Marka Powera te obrazy nabierają nowej mocy i nowych znaczeń. Na co dzień nie zwracamy na nie uwagi, Power zmusza nas, do zatrzymania się przy nich i wpatrzenia się w nie. Co z tego zatrzymania wynika? Nie, dzięki zdjęciom Marka Powera nie dowiecie się o Polsce niczego nowego. Dowiecie się natomiast czegoś o sobie i o tym, jak patrzycie na to, co Was otacza. Ja ten album oglądam w kółko i ciągle na nowo się nim zachłystuję.

Annie Leibowitz Forever

O ile „The Sound of Two Songs” to rzecz stosunkowo nowa w moim zbiorze, o tyle są tam też rzeczy, które należą do absolutnej klasyki światowej fotografii. Wśród nich dwa albumy Annie Leibowitz. Nie jest to fotografka z mojej bajki. Oczywiście trudno nie doceniać jej dorobku, jednak gdybym miał zrobić listę swoich ulubionych fotografów Leibowitz nie byłoby pewnie w pierwszej dziesiątce, jeśli nie dwudziestce. A mimo to jej albumy uwielbiam. Pierwszy z nich nosi tytuł „Women” i jest wyborem fotografii znanych i nieznanych kobiet, które stanęły przed jej obiektywem. Jest więc tu słynne zdjęcie Whoopi Goldberg w mleku i nie mniej znana fotografia Demi Moore w ciąży. Ten album to opowieść o kobietach, lektura (czy to właściwe słowo? ) obowiązkowa dla każdego faceta, który uważa, że z ich zrozumieniem miewa niekiedy problemy. Tak, fotografia pomaga także w tym.
Doskonałym uzupełnieniem albumu „Women” jest monumentalny zbiór zatytułowany „A Photographer’s Life 1990 – 2005”. Obok swoich najbardziej znanych fotografii Annie Leibowitz umieściła tutaj także te, z jej prywatnego życia. Widzimy więc jej rodzinę, borykającą się z chorobą Susan Sontag oraz kulisy sesji zamawianych u Leibowitz. Uwielbiam ten album właśnie za tą jego kompleksowość – to zbiór opowiadający o tym, że fotograf nie zostawia swojej pracy po wyjściu ze studia, że fotografia to stan umysłu, że tutaj to co dzieje się „po godzinach” ma bezpośrednie przełożenie na stricte zawodowe rezultaty. „Oto dlaczego tak sfotografowałam tych ludzi” – zdaje się mówić zza kadru Annie Leibowitz i ja w szukaniu tego „dlaczego” potrafię utonąć na długie godziny.

Western

Zarobić się na tym nie da. Dlatego każdą pozycję, która ukazuje się na naszym rynku należy hołubić.

Albumy polskich fotografów ukazują się u nas niezwykle rzadko. Nic dziwnego, album to przedsięwzięcie kosztowne i niszowe. Zarobić się na tym nie da. Dlatego każdą pozycję, która ukazuje się na naszym rynku należy hołubić.
Całkiem niedawno swój pierwszy, niewielki gabarytowo album wydał Kuba Dąbrowski, fotograf, którego możecie znać między innymi z tego, że prowadzi rubrykę Stopklatka w tygodniku „Przekrój”. Oprócz zgrabnego pisania o fotografii Dąbrowski jednak przede wszystkim fotografuje. Jego prowadzony w latach 2005 -2009 blog Accidentswillhappen stał się wzorem dla wielu fotoblogerów, którzy starają się naśladować (w mniej lub bardziej udany sposób) jego styl. Album Dąbrowskiego zatytułowany „West-ern” składa się jednak z fotografii, których nigdzie wcześniej nie można było obejrzeć. Na początku następuje przedstawienie bohaterów „Nazywam się Kuba. Jestem fotografem. Moja dziewczyna nazywa się Monika. Zima ze śniegiem jest lepsza niż zima bez śniegu. Bardziej malownicza”. Dalej jest już całkowicie autorska, subiektywna i absolutnie pokręcona jazda bez trzymanki. Podobnie jak Power Dąbrowski nie fotografuje niczego, czego byśmy nie znali. W przeciwieństwie do Powera jednak robi to w sposób chropowaty i spontaniczny , bez zabawy w te wszystkie techniczne ceregiele. Wyjmuje aparat z kieszeni i strzela. Te zdjęcia to podróż w głąb jego głowy, oczywiście na tyle daleka, na ile pozwala sam Dąbrowski. Western nie jest albumem łatwym, na samym początku trzeba sobie mocno uświadomić, że żadne zdjęcie nie znalazło się tam przez przypadek. Także to co znalazło się na zdjęciach ma swój głęboko uzasadniony cel. Niby truizm, ale w przypadku albumu Dąbrowskiego trzeba sobie to uświadamiać by cokolwiek z niego zrozumieć. Tam nie ma „ładnych zdjęć”.

Archiwów czar

Gurdową trzeba oglądać za dnia, inaczej może się przyśnić.

Ostatnio ukazało się w Polsce kilka ciekawych albumów historycznych. Najpierw był „Klisze przechowuje się. Fotografie Stefanii Gurdowej” wydane przez Fundację Imago Mundi. Historia jaka kryje się za tym albumem zapiera dech w piersiach tak samo, jak same fotografie. Oto pewien fotograf – Andrzej Kramarz, odkrywa na poddaszu domu w Dębicy kartony pełne szklanych klisz – portretów mieszkańców miasteczka z początku XX wieku. Część materiału jest zniszczona, niektóre fotografie daje się jednak reprodukować. Efektem tej żmudnej pracy jest zbiór poruszających, wbijających w fotel podwójnych portretów. Przy okazji wydania albumu Imago Mundi wydała kilka pocztówek ze zdjęciami Gurdowej. Powiesiłem sobie je nad biurkiem, ale musiałem szybko zdjąć. Posępne oblicza gapiły się na mnie w sposób przyprawiający o ciarki na plecach. Gurdową trzeba oglądać za dnia, inaczej może się przyśnić.

W czerwcu swoją premierę miał natomiast album „Augustis” białostockiego fotografa Bolesława Augustisa. Tutaj także towarzysząca albumowi historia nadaje się na scenariusz filmowy. Augustis przyjechał do Białegostoku wraz z rodziną z Nowosybirska w latach 30-tych. Rodzina Augustisów prawdopodobnie wywodziła się z polskich zesłańców postyczniowych. Bolesław, jeszcze w Rosji, skończył szkołę fotograficzną. W 1935 r. otworzył niewielki zakład Polonia Film Augustis, robił zdjęcia na zamówienie, fotografował ważne chwile w dziejach miasta, najczęściej jednak portretował przechodzących ulicą białostoczan. Na przełomie 1939/40 r. został aresztowany przez NKWD i wywieziony na Syberię. Stamtąd trafił do armii Andersa, z którą przewędrował szlak bojowy i wylądował w Anglii. Do Polski nigdy już nie wrócił. Osiedlił się w Nowej Zelandii, tam się ożenili i tam też zmarł w maju 1995 r.
Zbiór jego negatywów znalazły po latach bawiące się na jednym z podwórek dzieci. Zdjęcia szczęśliwie ocalały i trafiły w ręce fotografa białostockiego oddziału Gazety Wyborczej Grzegorza Dąbrowskiego. Jest trochę tak, że na skutek nieszczęśliwych dziejowych zbiegów okoliczności Polska nie może się pochwalić takimi fotografami jak Atget, Eugene Smith czy Cartier Bresson. Augustis nieco tę lukę wypełnia, jego fotografie to rzetelny dokument, świadectwo czasów, w jakich przyszło mu żyć. Dzięki albumowi to nazwisko z pewnością na trwałe wejdzie do historii polskiej fotografii.

A co z „Instant Light” Tarkowskiego?. Kto nie był w ubiegłym roku na wystawie w ramach festiwalu „Dialogu Czterech Kultur” w Łodzi niech żałuje. Te polaroidy nie są wystawiane zbyt często, bo blakną od światła. Każdy z nich jednak zabija. Dlatego ten album jest tak trudny do zdobycia. Tak, wiem, jest w ofercie zagranicznych sklepów, ale spróbujcie go tam zamówić, wtedy zaczną się schody. Pan Radek wywiązał się jednak z zadania. Tarkowski przyszedł do mnie opatulony w bąbelkową folię. Obejrzałem kilka razy i musiałem się go pozbyć. To był prezent. Bo takim szczęściem trzeba się dzielić.

Dobre sklepy z albumami fotograficznymi:

BookOff – Warszawa, ul. Łucka. http://www.bookoff.pl/ – jeśli czegoś nie ma tutaj, najprawdopodobniej nie ma tego także w Polsce

f5http://www.f5-ksiegarnia.pl/ – krakowska księgarnia fotograficzna i galeria, prowadzona przez życzliwych znawców

Bookarest http://www.bookarest.pl/ – jedna z dwóch fajnych księgarni w Poznaniu. Choć na półkach stoi tu niewiele albumów, to zamówić można o wiele więcej

Księgarnia Powszechnahttp://www.ksiegarniapowszechna.pl/ – ta druga fajna księgarnia w Poznaniu. Na pięterku można sobie pooglądać, sporo tu perełek, których próżno szukać gdzie indziej. Niektóre w zaskakująco niskich cenach.