Dreamcraft. Już wróciliśmy!

Wyjdź w Świat / Iga Łukaszewicz / 24.08.2017

Około godziny 9:30 11 lipca 2017, ekipa Dreamcraftu wylądowała w Hawanie. Po otwarciu szklanych drzwi klimatyzowanego lotniska, przez chwilę nie mogliśmy się oswoić ze zmianą klimatu. – Jak po wejściu na basen – skomentowała Julka.

Julka rok temu uczestniczyła w kirigiskiej edycji kursu, w tym roku jest już kadrą kursową. Nie tylko ona. Dla Oli (pseudonim Frączi) to również kolejny Dreamcft w życiu. Teraz ich celem nie jest zostać drużynowym wędrowniczym, ale kadrą kształcącą. To właśnie z nimi leciałyśmy na Kubę. Weronika (Wero) i Justyna (Kęsik) czekały na nas już na miejscu.

zxcvb

Pierwsze dwie godziny pobytu upłynęło nam na transporcie do Viñales, obowiązkowego przystanku każdego turysty. Od 1999 nazwa miejscowości widnieje na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, co zawdzięcza tradycyjnym uprawom tytoniu i malowniczym krasowym mogotom otaczających miasto. Wylądowaliśmy więc w prawdziwym centrum turystycznym, które przez pierwsze kilka godzin nas oszołomiło. Co chwilę zaczepiali nas Kubańczycy oferujący „taxi, taxi” lub prezentujący najróżniejsze pamiątki za jedyne „one peso”. Kiedy jednak zeszło się z głównej ulicy, można było poznać Kubańczyków od trochę innej strony. Ola opowiadała nam, że już pierwszego dnia odbyła spontaniczną lekcję salsy z przypadkowo spotkanym Kubańczykiem. Wyjście w sobotę wieczorem na miasto było szansą na uczestnictwo w prawdziwej zabawie na ulicy. Mieszkańcy byli bardzo gościnni i często nas zaczepiali.

Ceny zakwaterowania i jedzenia nie różniły się tu od tych w stolicach europejskich. Turyści płacą  tutaj w CUC czyli peso convertibles, przez nas nazywane „kukami”. 1 CUC jest wart mniej więcej tyle samo co euro lub 25 CUP – peso cubano („kupy”), – waluty dostępnej dla mieszkańców. Już pierwsza wizyta w kantorze lekko nas zdezorientowała – Ile mamy wymienić i na co? I jak to później rozliczymy? – zastanawiał się Adam. Jego działką podczas przygotowań do kursu były finanse. Każdy z nas odpowiadał za coś innego, jednak wydaje się, że to Adamowi przypadło najbardziej odpowiedzialne zadanie. Nie tylko zbierał pieniądze i rozporządzał nimi na obozie, ale musiał je potem rozliczyć z Hufcem Łódź-Widzew. Ostatecznie za 2/3 pieniędzy wcześniej wymienionych na euro, kupiliśmy peso convertibles. Potem okazało się, że gdy tylko opuściliśmy miasto, „kuki” przestały być walutą, ceny zmniejszyły się 25 razy i większość wyjazdu płaciliśmy już w CUP.

Cel podróży

Kiedy już minął pierwszy szok poznawczy, zaczęły się zajęcia. Spotkaliśmy się w casie (casa – hiszp. dom, casa particulares, to domy w których mogą zakwaterować się turyści) i dopiero zaczęliśmy sobie porządkować w głowach cel całej tej ogromnej podróży – zostanie drużynowym wędrowniczym. To ta idea przyświecała nam w podróży i dlatego sporo czasu poświęcaliśmy zajęciom.

Trudno opisać zajęcia o prawie harcerskim w jaskini otoczonej palmami

Cztery następne dni w Viñales spędziliśmy na zwiedzaniu konno mogotów, wędrowaniu, brodząc po kolana  w czerwonym kubańskim błocie, poznawaniu miasta, ale w każdym tym działaniu towarzyszyły nam przygotowania do roli lidera wędrowniczego. Trudno opisać, jak to jest uczestniczyć w zajęciach o prawie harcerskim w jaskini otoczonej palmami albo siedząc na dachu domu, z którego widać całe miasto.

Kadra wciąż przypominała, że nasz kurs ma cztery zloty, w tym jeden na Kubie. Właśnie dlatego, żebyśmy mogli nauczyć się jak najwięcej w działaniu. Zajęcia nie były jedyną formą, która miała nas przygotować do przyszłego roku harcerskiego. Codziennie inna osoba stawała się drużynowym, komendantem dnia, odpowiedzialnym za prawidłowy przebieg wszystkich działań. Kiedy ktoś miał „swój dzień” musiał koordynować każdy jego aspekt, począwszy od przebiegu zajęć i innych aktywności, po posiłki i punktualne zbiórki całej grupy.

Jednym z pierwszych komendantów była Zuzia (poza tym była szefową działki związanej z noclegami), której przypadł trudny dzień całodniowej pieszej wędrówki pod Viñiales. Musiała poprowadzić całą grupę nieprzetartymi kubańskimi szlakami do jaskini oddalonej o 8 kilometrów od miasta. Jej zadanie polegało też na zapewnieniu nam odpowiedniej ilości wody, jedzenia, dbaniu o bezpieczeństwo oraz dobrą atmosferę w grupie przez cały czas. W ekstremalnych warunkach, przy tropikalnym upale i przy nieznajomości terenu, był to prawdziwy wyczyn. Taki wyczyn stał kolejno przed  każdym komendantem, a każdy dzień był inny i przysparzał nowych, niespodziewanych problemów, które wymagały podejmowania natychmiastowych decyzji. Jednak te dotyczące nas wszystkich podejmowaliśmy wspólnie.

Najważniejsza decyzja

Tropiliśmy miejsca, gdzie możemy być pożyteczni. Turystyczna miejscowość była urokliwa, ale nie była celem naszego wyjazdu

Jedną z tych najważniejszych była ta o zmianie programu naszego wyjazdu. Po czterech dniach zwiedzania opuściliśmy Viñales i udaliśmy się do Minas de Matahambre. Dlaczego? Tropiliśmy miejsca, gdzie możemy być pożyteczni. Turystyczna miejscowość była urokliwa, ale to nie podziwianie miało być celem naszego wyjazdu. Po wielu debatach pojechaliśmy do tej niewielkiej miejscowości, będącej dawnym skupiskiem kopalni. Tutaj zdecydowaliśmy się poszukać pola służby. Szukaliśmy miejsca, gdzie możemy zrealizować naszą wcześniej przygotowaną w Polsce służbę, która była przeznaczona dla dzieci. Wskazał je miejscowy nauczyciel angielskiego –  był to plac pod rozłożystym drzewem, gdzie w czasie wakacji bawią się dzieciaki. Umówiliśmy się tam na spotkanie z garstką dzieci o 10 rano następnego dnia. Musieliśmy dotrzymać słowa, bo nie mieliśmy z dziećmi innego kontaktu. Przecież większośc z nich nie ma telefonów, a dostępu do internetu, tak jak w znacznej części kraju, tam po prostu nie ma.

grupka

Następnego dnia  Magda, zwana Furmi zaimponowała całej grupie swoją umiejętnością pracy z dziećmi. Była szefową działki zdrowie, ale aktywnie udzielała się  w grupie odpowiedzialnej za służbę. Tak jak każdy kursant, miała za zadanie przygotować formę aktywności w ramach naszego spotkania z dziećmi, którą potem przeprowadzi na miejscu. Mimo braku znajomości hiszpańskiego, potrafiła wyjaśnić dzieciom zasady wymyślonej przez siebie gry, uczącej dzieci angielskiego. Oddawała się temu z ogromną pasją przez trzy dni. A była to umiejętność niezwykle trudna, bo większości z nas nie udawało się dogadać bez pomocy Olgi, która potrafi świetnie mówić po hiszpańsku i służyła nam za tłumacza symultanicznego praktycznie codziennie. Pomagała nam zrozumieć, co mówią do nas zarówno dzieci w Minas, jak i właściciel casy w Viñales. Poza tym była szefową aż dwóch działek – merytoryki i formalności.

Dni w Minas de Matahambre upływały nam na zabawie z dzieciakami i rozmowach z Kubańczykami, tłumaczonymi przez nią, Wero i Zuzię. Okazało się, że tu, daleko od turystycznych miejscowości, istnieje inny kubański świat. Ludzie opowiadali nam o swoim często ciężkim życiu za 20 CUC czyli około 100 złotych miesięcznie. W wiosce wiele domów nie miało bieżącej wody, widać było że wiele rodzin ledwo wiąże koniec z końcem. Mimo to nigdy nie brakowało im czasu na zaproszenie nas, dziwnych przybyszy, do swojego domu na rozmowę, wodę z kokosa czy sok z mameja.OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Kubańczycy są bardzo rodzinni i po skończonej pracy spotykają się z przyjaciółmi lub spędzają czas w domu. Inicjatorką tych spotkań była Wero, która jako kadra kursowa starała się nas prowadzić w coraz to nowe miejsca i zachęcać do samodzielnego poznawania kraju. Nie da się opisać ilości spotkań, wrażeń, smaków i widoków, które nas oszołomiły w Minas. Był to zbiór  oderwanych od naszej polskiej rzeczywistości zjawisk, które częściowo udało nam się utrwalić na zdjęciach i w pamięci. Gdy wyjeżdżaliśmy, Furmi miała złamane serce, na szczęście zebraliśmy dużo kontaktów do dzieci i ludzi, którymi się chętnie podzielimy.

Czas na wędrówkę

Po służbie przyszedł czas na wędrówkę. I tym razem ogromne wyzwanie stanęło przed kolejną Magdą – szefową działki transportu i trasy. Za pomocą mapy offline starała się zaplanować dla nas jak najbardziej ciekawą i piękną trasę. Jednocześnie cała operacja była monitorowana przez Basię – odpowiedzialną za program. Musiała kontrolować wszystkie zmiany wprowadzane przez Magdę, aby udało nam się zrealizować całość kursowych zajęć i zdążyć na samolot w Hawanie. Było to duże przedsięwzięcie logistyczne, zwłaszcza ze względu na pierwsze zmiany planów w Viñales. Dziewczyny spędziły wiele wieczorów na dyskusjach, aby stworzyć najbardziej realny plan. Potem musieliśmy go już tylko zrealizować.

z dzieciakami

Szliśmy konnymi szlakami i podziwialiśmy nienaruszoną kubańską przyrodę

Wędrówka okazała się wykańczająca, ale warta swojego wysiłku. Rozpoczęła się o 6 rano i trwała do wieczora z przerwą na blok zajęć i obiad. Szliśmy konnymi szlakami i podziwialiśmy nienaruszoną kubańską przyrodę. Było to na pewno coś więcej niż samo przemierzanie kilometrów. Wchłanialiśmy życie, które nas otaczało i poznawaliśmy folklor kubańskich malutkich wiosek. Wtedy też odbył się pierwszy nocleg w namiotach. Zadbał o nie Sebastian, zwany Rosołem, odpowiedzialny za sprzęt na wyjeździe. Udało mu się zapewnić dach nad głową 13 osobom, mimo tego, że teoretycznie miejsca w namiotach było na osób 10. Przekonaliśmy się wówczas po raz kolejny o niezwykłej gościnności kubańczyków, którzy odstąpili nam swój ogródek w małym miasteczku na rozstawienie namiotów. Otrzymaliśmy też dostęp do kuchni i łazienki, a następnego dnia odprowadzili nas na autobus o 4 rano. Byli pełni niewyobrażalnej dobroci, mimo tego że sami posiadali tak niewiele.

Wylot z Hawany

Ostatnie dni przed wylotem spędziliśmy w Hawanie, która okazała się miastem dość kontrastowym. W dzielnicach turystycznych, jak Havana Vieja, wszystko jest ładne i odświeżone, jednak gdy oddalimy się od centrum, ukazuje się przed nami trochę inny obraz.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dla mnie sprawia wrażenie miasta, które wali się pod ciężarem własnym i ludzi, którzy są trochę oderwani od architektury, w której mieszkają – opowiada po powrocie Zuzia. Poświęciliśmy na zwiedzanie Hawany ostatni dzień przed wylotem. Hawana była dla nas także miejscem, gdzie mogliśmy uzupełnić zajęcia, rozpisać znaki służby i nasze plany pracy na przyszły rok. Prawdopodobnie nigdy więcej nikt z ramienia Głównej Kwatery (czyli Wero i Kęsik) nie będzie sprawdzał nam naszych projektów i planów pracy z wędrownikami.

Nie sposób w jednym artykule zebrać wszystkich wrażeń, których doświadczyliśmy przez ponad dwa tygodnie. Na pewno będziemy się starali zebrać je na naszym fanpage’u na Facebooku, który koordynuje Krzysztof, zwany Krzysiem lub Cyciem – szef działki promocji całego projektu. Nie sposób jest też w kilku zdaniach napisać, ile on oraz każdy z nas włożył pracy w przygotowanie całego kursu i realizacji swoich zadań. Udało się nam jednak zrealizować nasze marzenie, zdobyć wiedzę z pierwszej ręki, ucząc się w działaniu! Teraz, naładowani energią, nie możemy doczekać się nowego roku harcerskiej pracy.OLYMPUS DIGITAL CAMERA

 

Iga Łukaszewicz - w harcerstwie jest już 9 lat. Działa w hufcu Warszawa Praga-Północ. W tym roku chce zostać drużynową wędrowniczą w nowo powstającej drużynie w swoim środowisku. Uczestniczyła w I Etapie Rowerowego Jamboree 2019. Prywatnie interesuje się ochroną środowiska, ekologią, kulturoznastwem, a także jazdą na rowerze i trekkingiem górskim.