Droga, nie cel

Archiwum / Urszula Wojciechowska / 03.06.2013

Gdy pierwszy raz usłyszałam o minimalistach, zareagowałam niedowierzaniem. Ludzie mający tylko setkę starannie wybranych rzeczy? Dziś, gdy zewsząd atakuje nas reklama „kup mnie, kup”?

Rzeczy, rzeczy, rzeczy… Wysypujące się z półek książki, upchnięte w szufladach foliowe torebki. Absurdalny stan, gdy poświęcasz mnóstwo czasu na porządki, szukanie zagubionych przedmiotów, w końcu kupujesz duplikat, bo nic nie możesz znaleźć. Przyznaję – aż tak źle z nami nie było, nie było też jednak całkiem klarownie.

Kilka lat temu, pod wpływem różnych impulsów, doszliśmy z mężem do wniosku, że zamiast zmieniać mieszkanie na większe, możemy po prostu trochę ograniczyć stan posiadania. Trafiliśmy na blogi i książki o minimalizmie – pozornie nowej ideologii, która zachęca, by w świecie szalonej konsumpcji mieć mniej. W rzeczywistości idea starożytna i wcale nie nowa, choć w XXI wieku mająca nowoczesne – ekologiczne, ekonomiczne i cyfrowe oblicza.

Mieć mniej? Ale po co? Gdy wszyscy wokół kupują, biegają po centrach handlowych, domagają się wciąż nowych wrażeń, podróży, piosenek, kanałów telewizyjnych, informacji, gier…? Ktoś, kto chce mieć mniej, jest uznawany za dziwaka. Jakiegoś współczesnego ascetę, pustelnika, a może nawet hipisa, który się nie myje, bo pewnie nie kupuje mydła.

Zaczyna się niewinnie. Mieszkanie u rodziców, więc nie trzeba martwić się o zastawę stołową, ręczniki albo pościel. Potem pierwsze własne M, stałe dochody, stresująca praca, impulsywne zakupy – zaspokajanie zachcianek, zakupowe pomyłki i szaleństwa. A jednocześnie zbieranie, chomikowanie (cecha nabyta w genach) różnych rzeczy, które ktoś chce oddać za darmo, takich jak meble albo książki. Oboje pamiętamy jeszcze PRL, gdy człowiek zastanowił się dziesięć razy, zanim coś wyrzucił i brał wszystko, co tylko „rzucili” na rynek. Łatwo przewidzieć, do czego nas to doprowadziło w 28-metrowym mieszkaniu!

Kupowanie samo w sobie nie jest niczym złym. Wymiana towarowa została w końcu po coś wymyślona – usprawnia pozyskanie tego, czego najbardziej potrzebujemy. Nie ma sensu demonizowanie zakupów, ale to tak jak z jedzeniem. Póki ktoś je tyle, ile potrzeba, wszystko OK. Jeśli zacznie się objadać – może katastrofalnie przytyć. Czyli – wszystko jest dla ludzi, tylko z głową.

A przecież jeździliśmy „od zawsze” z plecakiem w góry. Namiot, śpiwór, menażka, parę skarpet na zmianę, kawałek mydła… Plecak mieścił wszystko, co było potrzebne do życia i to jakiego życia! Czy ta wolność, którą czujemy w górach, nie wynika czasem z tego, że jak ślimak (lub inne zwierzątko) mamy przy sobie wszystko, co nam potrzebne do życia? Niezależność, samowystarczalność. Bez bagażu pamiątek, kolekcji, nietrafionych prezentów, niezbyt lubianych ubrań… Ha!

Włóczęgi z plecakiem to niezła metafora życia. Mieć dokładnie to, co potrzebne, nie mniej, nie więcej. Piękna idea, prawda? Tylko jak wcielić ją w życie?

Technicznie rzecz biorąc, jest na to kilka sposobów. Redukowanie, szlaban na kolejne zakupy. Ale przede wszystkim myślenie i jeszcze raz myślenie. Nad swoimi rzeczywistymi potrzebami. Oddzielanie ziarna od plew, potrzeb od zachcianek. Są minimaliści, którym wystarcza tylko 100 przedmiotów (lub jeszcze mniej!). My nie jesteśmy aż tak ekstremalni, mimo to doprowadziliśmy nasz stan posiadania do względnego ładu, to jest tego momentu, gdy nam on nie przeszkadza. Sprzątanie trwa krótko, o niczym nie zapominamy, nie szukamy, każda rzecz ma swoje miejsce.

Coraz bardziej jednak skłonna jestem postrzegać minimalizm jako drogę, nie ostateczny cel. To pewnie nie kończy się nigdy – stan posiadania nie jest stały, w końcu zmieniają się okoliczności i potrzeby, coś przybywa, coś ubywa – ale lekką ręką.

Z drugiej strony – czy przedmioty są w ogóle tak ważne, by się o nich rozpisywać? Nie, nie są. Przedmioty to tylko narzędzia, w końcu rodzimy się nadzy, a to, czego używamy po drodze, to tylko pewien wybór, coś, co doprowadzi nas do realizacji celów. Nie warto skupiać się na przedmiotach, pożądać ich nadmiernie, zabijać się o to, by coś zdobyć. Jest tyle przyjemniejszych rzeczy, które można robić – słuchać śpiewu ptaków, biegać, spotykać się z przyjaciółmi, gotować… Jasne, potrzebujesz do tego garnka albo butów, jednak najlepsze rzeczy w życiu są zupełnie za darmo.

Urszula Wojciechowska - fanka minimalistycznego krajobrazu tundry i surowych warzyw liściastych. Harcerka z zamierzchłych lat 90. ubiegłego stulecia, w wolnych chwilach rowerzystka, z zawodu grafik. Autorka bloga Opowieści Tofalarii. Od kilku lat w odwrocie od konsumpcji - w stronę prostszego życia na przekór reklamom.