Drugi Mafeking czyli przygody ostatniego skauta – odc. 4

Archiwum / 11.04.2008

… a gwiazdy niezmiennie błyszczały gdzieś w kosmosie, zajęte swoimi sprawami. Między nimi przemykali ludzie – niezmiennie zajęci sobą.

 

 

Pik pik pik piiiiiiiiiik – zapiszczał sygnał Atomowego Zegara Głównego statku. Pomijając wszelkie względności jakie pojawiły się po przelocie przez tunel czasoprzestrzenny, sygnał ten oznaczał mniej więcej tyle, że nadszedł czas na wstawanie. Zero absolutne absolutnie ociepliło się w kapsule Robercika, po czym jego tkanki powoli zaczęły sobie przypominać, do czego służą. W prowadzonym przez sam Komputer Centralny skomplikowanym procesie przebudzania pojawiła się pierwsza myśl w głowie Robercika – bardzo niejasna, przez co niezwykle ludzka – w zdehumanizowanym otoczeniu migających kontrolek sypialni wydała mu się ona na tyle kusząca, że podążył za nią i otworzył oczy. Leżał tak jeszcze przez moment, słysząc ciche szemranie – to zabezpieczająca jego ciało wszelka mieszanina cieczy, której skład znał chyba tylko sam Wszechmyślący zamieniała się na jego oczach w gazy.

 

– Ech, piękny dzisiaj dzień – powiedział zupełnie z przyzwyczajenia. Głęboka czerń kosmosu nie miała nic wspólnego z porankiem.
 – Dzień dobry! – rzucił w stronę czujnego oka kamery telewizji pokładowej. Jego twarz zabłysła na ekranach – na mostku, w mesie, w maszynowni, ładowni… Wesoły głos przełamał ciszę korytarzy i bardzo niepokojąco zamilkł. Nie było żadnej odpowiedzi.
 – Dzień dobry! – powiedział jeszcze raz,  z nutką nadziei, że może ktoś się zagapił i zaraz mu odpowie. Odpowiedziała mu cisza.

 

Czując lekki niepokój nacisnął niebieski przycisk na pasku od spodenek – w tym nieco nieprzyjemnym momencie lepka maź kombinezonu zaczęła oblepiać jego ciało, by po kilku sekundach zastygnąć w nieodczuwalnej, przewiewnej, choć zapewniającej stałą temperaturę powłoce. Dla rozruszania postanowił iść na piechotę, rezygnując z wygodnego wyłączenia grawitacji – co było na statkach handlowych normą, chociaż surowo tego zabraniano, a astronauci nie przyznawali się nigdy, z powagą twierdząc, że robią to tylko w wyjątkowych sytuacjach. Figę z makiem – Robercik skrzywił się na samo wspomnienie ostatniej imprezy. Przyteleportowano z najbliższego znaku żeglownego jakieś dziewczyny – znudzone były do potęgi, bo nie robiły tam absolutnie nic. Kto lata tędy w październiku? Nie ma zwykle pogody do podróżowania jesienią, deszcze asteroidów i magnetyczne burze skutecznie odstraszają wszelkie statki, nawet te kursowe zmieniają drogę i lecą trochę dłuższą trasą – odbijają tuż przed mgławicą Głowa Czarownicy w stronę Proksimy. Zwyczajne 1000 lat świetlnych do Ziemi się trochę wydłuża, ale kto w obecnych czasach by się tym przejmował. „Zresztą – tłumaczyły opuszczenie swojego posterunku znudzone dyżurne galaktycznego ruchu – Alfa Centauri daje po soczewkach, naprawdę tylko idiota może tu zgubić drogę” – i wzruszały tylko platynoirydowymi ramionami, co wyglądało bardzo słodko – wiadomo że iryd to jeden z najcięższych metali, więc szło im ciężko to wzruszanie, jakby w zwolnionym tempie, lecz cóż – konstruktor uznał, że należy dodać kilka ludzkich odruchów, nie zastanawiając się trochę co robi. Ech, ludzie potrafią schrzanić naprawdę wszystko. A irydowe części były częścią wprowadzanych wymagań grawitacyjnych – żeby nikogo nie poniosło w pracy. Potem naturalnie wyłączono grawitację i chłopaki z dziecięcą radością zaczęły fikać koziołki, popijając to i owo z unoszących się chmurek. Ktoś tam poszedł do komputera i przekupił go starą krzemową kostką – metalowe chwytaki z rozkoszą wpięły ją w obwody, a w rejestrze dziwnym sposobem grawitacja została zapisana jako „aktywna przez cały rejs”. Komputer zajął się swoją zabawą – z dziecięcą radością analizował Zjawisko Seebecka i raz po raz liczył dziury elektronowe. A załoga igrała w najlepsze. Autopilot niewzruszenie trzymał kurs.

 

Tak myśląc Robercik biegł po krętych schodkach i stanął przed drzwiami sypialni, które zidentyfikowały go i wpuściły do środa.
 Wacek, Krzysiu, Ma… – chciał krzyknąć i głos uwiązł mu w gardle. Sypialnia była pusta, łóżka otwarte. Teraz nie miał już żadnych wątpliwości – był na statku sam.

 

Zbiegł szybko na mostek i zasiadł przed Komputerem Głównym.
– Porucznik Robert B., proszę o meldunek! – rzucił siadając w fotelu, który zaraz niezwykle grzecznym ruchem dopasował się do kształtu jego pleców. I tego, co poniżej – kształt to kształt.
– Witam pana porucznika bardzo serdecznie, mam nadzieję, że nie odczuwa pan skutków  przebudzenia – przemówił Komputer ciepłym głosem Anny Dymnej. Robercik przez moment się rozmarzył, słysząc ten kojący tembr. Tak tak, odkąd archeolodzy nauczyli się odczytywać archaiczne dane zapisywane starożytnymi laserowymi metodami, brzmienia te robiły oszałamiającą karierę. Trudno się zresztą dziwić, obecnie nikt już nie potrafił umieścić w głosie tyle… Hm, to było takie słowo… Tak, już pamiętam – emocji.
– Czego sobie pan porucznik życzy konkretnie? – zapytał głos Anny. Jeden z procesorów śmiało pogłębił dramatyczne brzmienie przeznaczone dla pytań.
– Zdajcie mi tu zaraz raport ogólny z wydarzeń od siedemnastej doby rejsu czyli początku mojej hibernacji – padło polecenie.
– Łącznie z raportem pogodowym?
– Możecie pominąć… – Robercik mówił do Komputera w liczbie mnogiej na znak szacunku do każdego podzespołu z jakiego się on składał. Był prawdziwym dżentelmenem, jednak po usłyszeniu raportu stracił na moment panowanie nad sobą i krzyknął:
– I dopiero teraz mnie budzisz? – w liczbie pojedynczej.
Komputer nie odpowiedział. Szumiał cicho i szukał odpowiednich procedur, dopiero po chwili odpowiedział:
– Faktycznie, obudziłem pana bardzo niedawno.
Robercik schował twarz w dłoniach. Równo miesiąc temu jego załoga najzwyczajniej przebudziła się, zabrała mały statek zwiadowczy i opuściła go, udając się w nieznanym kierunku, nie zdając nikomu raportów. Dwa tygodnie temu znaleźli się poza zasięgiem radaru statku.
– Jest jeszcze wiadomość do pana.
– Tak? – Robercik podniósł głowę – to proszę.

 

Na krześle obok siadł hologram Wacka. Uśmiechnął się do niego, odchrząknął a potem zaczął mówić:
– Tak więc, zupełnie niespodziewanie obudziłem się miesiąc temu. Nie wiem czemu, może komputer coś pomylił (w tym momencie szum Komputera za plecami Robercika się nasilił, tak jakby ktoś gwizdał sobie coś, albo chrząkał – tylko po to by zupełnie niechcący czegoś nie usłyszeć) ale w każdym razie miałem czas, żeby sobie o tym wszystkim pomyśleć. Tak więc, po pierwsze, wożenie tego towaru na drugi koniec galaktyki jest bez sensu, po drugie polecimy z chłopakami to tu, to tam – i tak odsłużyliśmy swoje i dobrze wiesz że to nie dezercja, a tu taki kawał kosmosu do obejrzenia…
– A towar?
– Pewnie zapytasz o towar… Ten statek sam by to dowiózł, nie wiem po co się zgłaszaliśmy się do takiej szarej roboty…
– Ale jest powiedziane w samej Konstytucji, że dopiero człowiek i maszyna mogą razem…
– Jeszcze w to wierzysz? Chyba pomyliłeś kolejność, bo to maszyna i człowiek… My polecimy gdzie tylko zechcemy, a ty siedź i dozoruj z góry ustaloną trasę… Adi
os Amigo!
– Ale… – jeszcze chciał zaprotestować, ale nie zdążył, bo przekaz zbladł i zniknął. Zdenerwowany uderzył pięścią w poręcz fotela. Ulegle wygięła się w łuk, po czym wróciła do pierwotnego kształtu. Wstał, przeszedł kilka kroków i usiadł znów. Wiedział dobrze, co robić – towar do przewiezienia to towar do przewiezienia i zostanie tu do końca, dostarczy na miejsce i wróci do domu. Nie widział innego wyjścia.

 

Zbliżali się już do Ahomonii, gdzie miał zostawić dostawę. Zrobił wszystko tak, jak zamierzał – doczepił się do doku na orbicie, czekając na prom wdział odświętny kombinezon, przyjął prezesa lokalnej korporacji, która zamówiła części. Został potraktowany chłodno przez starego androida, ale czegóż można oczekiwać od kogoś metalowego… Przeładowano sprawnie kilka skrzynek, po równie chłodnym jak powitanie pożegnaniu, Robercik odcumował i wziął kurs prosto na Alfę – byle bliżej do Ziemi. Nie musiał odpoczywać, miał na sen wiele, wiele czasu.

*

– System jest przestarzały, czy chcesz aktualizować?
– Tak, poproszę.
– Podaj swój numer seryjny.
– ?
– Proszę podać swój numer seryjny
– Nie mam
– Sprawdzam… Procedura zakończyła się niepowodzeniem.
– Jestem człowiekiem.
– Nie mamy takich procedur. Nie ma procedur dla ludzi.

 

Robercik był bardzo zdziwiony. Też nie miał procedur na tę sytuację – podchodzi do swojej rodzinnej planety, liczy na to, że skontaktuje się przynajmniej z jakimś oficerem, a tu „nie ma procedur”. Zwykle te najtrudniejsze manewry robiło się osobiście…

 

– Główny!
– Słucham?
– Macie numer seryjny, prawda?
– GM17-05-88/2008 – gdyby Anna Dymna powiedziała to takim głosem, na pewno jednocześnie by się uśmiechnęła.
– Skontaktujcie się z dowództwem naziemnym i pobierzcie to oprogramowanie.
– Czyli mam pana zgodę na samodzielne przeprowadzenie manewru?
– Tak jest, macie moją zgodę – powiedział zrezygnowany Robercik. To był chyba jedyny sposób na wylądowanie. Trochę się bał tej samowolki, ale widocznie tam na dole czasy się zmieniły. Zapiął pasy i włożył hełm – ot tak na wszelki wypadek. Otworzył oczy dopiero po wszystkim i wstał na drżących nogach rozglądając się wokół – za oknami hangar lśnił białymi panelami, na dole otwierały się drzwi jego statku, wpuszczając powietrze o naturalnej zawartości tlenu i azotu.
– Dziękuję za rejs! – rzucił jeszcze do komputera.
– Dziękuję – odpowiedział tamten swoim pięknym głosem.

 

Robercik zszedł do kabiny, wziął plecak i wyszedł na zewnątrz. Przeszedł hangar, potem długi korytarz – nie zwrócił na siebie niczyjej uwagi, tak jakby to czy jest, czy go nie ma było zupełnie bez znaczenia. Spragniony ludzkiej obecności szedł coraz szybciej, jednak nikt go nie zaczepiał, tak jakby zupełnie o nim zapomniano. W końcu wyszedł na zewnątrz – hangar otaczał zielony park. Ruszył więc alejką, mijając puste ławeczki. Wszystko lśniło czystością, niemalże rażącą. Leśne ścieżki sprawiające wrażenie sterylnie czystych napawały go niepokojem. Prawie biegł. Zatrzymał się dopiero, gdy na ławeczce dojrzał jakąś postać.
– Dzień dobry! – zawołał, będąc jeszcze daleko. Tamten ktoś nie odpowiedział, a nawet się nie poruszył. Robercik podszedł bliżej i ujrzał kogoś bardzo starego – zmarszczki pokrywały całą twarz, starcza, jakoś dziwnie powykrzywiana ręka oparta była na lasce… Człowiek patrzył gdzieś w dal i zupełnie nie zwracał na astronautę uwagi. Ten zaś rzucił plecak koło ławki i przysiadł się do człowieka.
– Dzień dobry – spróbował jeszcze raz zacząć rozmowę. Starzec spojrzał na niego i zdecydował się odpowiedzieć.
– Dzień jak co dzień – wyrzekł cichutko i delikatnie chrząknął.
– Jak tam… – zaczął Robercik i zdał sobie sprawę, że zadaje strasznie głupie pytanie, ale skończył je – jak tam na Ziemi teraz?
– Wróciłeś właśnie? Stamtąd? – dziadek prawie niedostrzegalnie wskazał głową do góry.
– Tak.
– Ech, ja też byłem kiedyś astronautą. Przeleciałem cały kosmos – zmarszczki ułożyły się w coś na kształt uśmiechu. Chyba tylko on miał tę świadomość , że powiedział właśnie coś żartobliwego. Robercik zaś siedział zasmucony – wyglądało na to że się nie dogada. Już wstawał, wtem dziadek zaczął znów opowiadać:
– Latałem kiedyś z takim jednym, heh. Bardzo był obowiązkowy, chyba nawet zbyt obowiązkowy. Tak, tak…
Robercik spojrzał na niego uważniej. W miarę przyglądania się twarz przypominała mu coraz bardziej kogoś znajomego…
– Lubię tu siadać i patrzeć jak lądują. Jestem za stary na latanie, ale lubię powspominać – Robercik miał już prawie pewność.
– Wacek?
– Co? Co?
– Wacek?
– Wacek, bo co? – Dziadziuś zapytał zupełnie trzeźwo, tak jakby do głosu doszła jego młodość.
– Latałeś może z takim jednym Robercikiem?
Staruszek zebrał się w sobie i niepewnie stanął przed ławką. Wspierając się o lasce podszedł kilka kroków do Robercika i z bardzo bliska spojrzał mu w twarz.
– To ty… – wyszeptał. I to nie było już żadne pytanie, to była pewność. Usiedli razem na ławce i zakłopotani nieco milczeli krótką chwilę. Ławeczkę minął jakiś spacerujący człowiek.
– Mam już ponad sto dwadzieścia lat, lada chwila się skończę. Myślałem że nic w życiu mnie nie zaskoczy. A tu ty…
– Tam inaczej czas płynie… – zawarł w jednym zdaniu całą skomplikowaną względność podróży kosmicznych Robercik.
– Tiaaa… – potwierdził Wacek – Gdybym był twoim bratem, to byłby paradoks bliźniąt.
– A może pamiętasz dziadku (tutaj Robercik przypomniał sobie to i owo i był dość złośliwy) co było pod Ahomonią?
– Pamiętam… Ale Cię zrobiliśmy w konia – tutaj przez chwilę z gardła dobiegało mu cichutkie charczenie. Trzeba było się domyśleć, że to chichot. – Ciekawe jaką miałeś minę jak się obudziłeś!
– Do dzisiaj nie rozumiem o co wam wtedy chodziło… Towar trzeba było dowieźć, tak czy tak, to było zobowiązanie…
– Zrozumiesz coś jak tylko wyjdziesz na ulicę – uśmiechnął się smutno staruszek – być może, tobie chodziło o jakaś lojalność, nam chodziło o przygodę. Gdybyś wiedział, gdzie my byliśmy! Opowiem ci może kiedyś, ech… Teraz nie chodzi już o nic, bo….
– Co ty gadasz, starcza demencja, Wacek!
– Widziałeś tu jakiegoś człowieka? Wszystko robią maszyny, prawda?
– Wychodzi na to że… tak. I co?
– I myślą też za nas.
– Co ty chrzanisz, przecież maszyna to jest równoprawny partner człowieka w podbijaniu kosmo…
– Zamknij się. – Staruszka zmęczyła ta rozmowa. Siedział chwilę z zamkniętymi oczami. Zebrał po chwili myśli i spróbował jeszcze raz.
– Słyszę te frazesy już od osiemdziesięciu lat. Ludzie i maszyny, zdobywanie kosmosu, brednie… Upodobnili się do tych układzików, co mają konkretny cel, plan działania i nic więcej. I to bardzo wygodne i nikt poza ten światek nie wyjdzie, nie wyjdzie! Są tylko maszyny i naśladujący je ludzie. Widzisz, to chyba najdonioślejszy wynalazek od czasu silnika rakietowego – nazywa się „bezrefleksyjne przyjmowanie utartej ideologii”.
– To nieszczęście.
– Może to i nieszczęście… A może szczęście… Wystarczy sobie wmówić że nie ma innej możliwości, a wn
et się o niej zapomni, ona zniknie. Więc ziemia to obecnie bardzo szczęśliwa planeta… Są cele – utrzymanie gatunku, odkrywanie nowych planet i… tyle chyba. Broń Boże nic więcej…
– Ledwo rozumiem…
– Bo młody jesteś – uśmiechnął się Wacek smutno. – Chodź, pójdziemy do mnie na piwo, może jeszcze nie zwietrzało, czeka już chyba tylko na Ciebie, gdzieś tak ze sto czterdzieści lat – kupiłem jeszcze zanim polecieliśmy…
– Przecież wiesz, że nie piję piwa…
– Ostatnia drużyna harcerska była na Wenus jakieś sześćdziesiąt lat temu, nie masz co…
– Nie piję i już, nawet Ci wytłumaczę dlaczego…
– No, czekam na argumenty – Wacek dźwignął się i szli tak pod ramię przez parkową uliczkę, spierając się ze sobą.
Czasem spotykali jakiegoś przechodnia, który zdziwiłby się może, wiedząc o czym rozmawiają. Dwaj ostatni przedstawiciele gatunku homo sapiens – który jeszcze wiek temu przynajmniej zastanawiał się nad tym co robi. Potem przeszedł nad tym do porządku dziennego.

 

Gdzieś nad nimi błyszczały gwiazdy, zupełnie obojętne na aż tak błahe sprawy.

 

Obrazek: http://www.spburzenin.prv.pl/images/strony/harcerze/harcerz.gif

 

  phm. Wojciech Pietrzczyk – pilot Chorągwi Kieleckiej, działa w 33 Kieleckiej Harcerskiej Drużynie Żeglarskiej "Pasat". Student etnologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, członek Ochotniczej Straży Pożarnej w Bilczy, skąd pochodzi.