Drugi Mafeking czyli Przygody Ostatniego Skauta
Obóz nie zawsze kończy się śmiercią – tym pocieszają się tysiące harcerzy w przeddzień każdej Harcerskiej Akcji Letniej. Nie wiadomo, czy Robercik lub któryś z jego kolegów o tym pomyślał – prawdopodobnie nie myśleli wcale.
Wyraźnie się nudziliśmy.
– Co to? – zapytał Wacek, przeładował i wystrzelił. Po chwili przez pęknięty sufit wpadł zdziwiony sąsiad w wannie.
– To była mucha – udzielił opóźnionej odpowiedzi Robercik – Zwyczajna mucha…
Na te słowa zdezorientowany sąsiad pociągnął jeszcze kilka razy gąbką po łysinie, a potem spytał, udając przytomność umysłu:
– Czy macie ręcznik?
Krzysio podał mu taki piękny, różowy z Murzynką i napisem „USA” na dole a „beach” na górze. Sąsiad owinął się nim i zaczął iść. Jeszcze chciał coś powiedzieć, ale wydukał tylko „muszę lecieć” i wyszedł.
W tym samym czasie wracałem do domu i zobaczyłem fragment jego lotu, a lecieć musiał długo, skoro wyszedł przez okno na ósmym piętrze. To wystarczyło do podjęcia decyzji.
– Chłopaki! – zawołałem już od progu – Dusimy się w tym mieście! Czas na wakacje!
I była to święta prawda – za mały był nasz miejski świat, myśli zamknięte w dwóch pokojach z kuchnią, wyobraźnia zatrzaśnięta za oknem, bez żadnych szans na wyrwanie się na zewnątrz. A przecież było lato, chcieliśmy biec, biec przed siebie. Może oprócz Mareczka, który ostatnio spadł ze schodów i czekał cierpliwie aż zrośnie mu się noga.
– Zorganizuję wam akcję letnią! – zadecydował Robercik i od razu zaczął od najważniejszego, czyli uzupełnienia wszelkiej dokumentacji i napisania programu. My zaś zaczęliśmy kompletować sprzęt, uczyć się marszowych piosenek, pastować buty i robić tysiąc innych ważnych rzeczy. Nigdy nie byliśmy na obozie – lekko więc drżeliśmy na myśl, że w każdej chwili nasze niedoświadczenie może wyjść na jaw – stąd każdy starał się jak mógł, tak aby wyglądać i zachowywać się jak pierwszorzędny obozowy wyga. Podczas pakowania plecaków wymienialiśmy się ostentacyjnie uwagami w stylu „nawiasem mówiąc, to doskonale zmieściłem w tej kieszeni moją świetnie naostrzoną finkę” i „czy mógłbyś się przesunąć, gdy idę z moim śpiworem do spania w temperaturze -38 stopni Celsjusza?”. Gdy ktoś mówił „jeszcze wypoleruje menażkę, bo przecież wiem, że trzeba ją wziąć” reszta gorliwie zapewniała że menażkę ma spakowaną już od wczoraj, bo to przecież podstawa, po czym ukradkiem wymykała się do sklepu.
Zajęło nam to mniej więcej tydzień i wrzuciwszy klucz pod wycieraczkę pomaszerowaliśmy przed siebie. Obóz miał odbyć się gdzieś głęboko w lesie na Pojezierzu Pomorskim. Najpierw trzeba się było tam jakoś dostać – więc objuczeni milionem bagaży, który potem okazał się w 95 procentach niepotrzebny stanęliśmy na peronie trzecim, torze szóstym w naszym mieście. Starym komandoskim zwyczajem postanowiliśmy opanować pociąg jeszcze przed jego zatrzymaniem – więc Wacek wskoczył na stopień, otworzył drzwi i pobiegł naprzód, aby przyjmować bagaże wrzucane przez okno. Wyszło pięknie, tylko konduktor wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć – jednak po zauważeniu naszych mundurów nie powiedział nic, tylko westchnął, szepcząc „znowu…”.
W pociągu oprócz nas był jeszcze tłok – i wiernie towarzyszył nam przez całe dziesięć godzin jazdy. Czuliśmy się jednak wyśmienicie – szybko wyciągnęliśmy gitarę i popłynęła radosna piosenka, mieszając się z miarowym „tudum… tudum….” pociągu i przekleństwami jakie sypały się na nas od ludzi, którzy chcieli zasnąć – nie przejmowaliśmy się jednak, bo jechaliśmy na obóz i nic nie było w stanie popsuć nam nastroju – „Harcerz jest zawsze pogodny, chłopaki! – podkreślał Robercik – my nie jesteśmy takimi sztywniakami jak ci ludzie, więc z mocą! Co powiecie na <Harcerskie ideały>?”.
I jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy… Było wiele atrakcji – na stacjach można było wychylić się przez okno i dotknąć tabliczki z nazwą miejscowości, a pomiędzy każdy po kolei robił dla reszty kanapki z pasztetem. Bez zmrużenia oka wytrzymywaliśmy potężny upał, jadąc w pełnym umundurowaniu, lecz przegrzanie organizmu tylko umacniało nasze przeświadczenie o wyczynowym charakterze wyprawy. I w takim stanie dojechaliśmy na miejsce.
Po małej pustej stacji echo poniosło nasze tupanie i marszowy śpiew. W pobliskiej wsi już czekał na nas transport – pomogliśmy gospodarzowi wsiąść na traktor, tłumacząc jego osłabienie i zygzakowatą jazdę całodziennym upałem. Sam zresztą stwierdził że jest ciepło, więc powinien coś wypić, lecz akurat zapomniał portfela i potrzebuje wspomożenia – rozumiejąc ważną kwestię odpowiedniej ilości płynów w organizmie czekaliśmy na niego przez jakiś czas pod sklepem typu „Gees”. Widocznie braki były poważne, bo uzupełnienie ich zajęło dobre pół godziny, jednak wrócił do nas i pod wieczór już zsiedliśmy z fury na miejscu. Oglądaliśmy polankę, w czasie gdy Robercik starał się namówić gospodarza na wystawienie faktury VAT, tak przecie potrzebnej do rozliczenia. Nie chciał potem powiedzieć, jaki był finał tej rozmowy, jednak po kilku odwiedzinach miejscowych, uzbrojonych w widły, siekiery, cepy oraz łopaty model sztychówka przenieśliśmy się nieco głębiej w las.
Przy założeniu, że obóz ma trwać trzy tygodnie, przyjęliśmy tradycyjny przelicznik – tydzień za zbudowanie obozowiska, tydzień na obozowanie, tydzień na rozebranie obozu. Przekonując się, jak wspaniałe jest puszczaństwo, wytwarzaliśmy prycze bez użycia gwoździ, ułatwialiśmy sobie komunikację przerzucając linową kładkę to tu, to tam, a największym osiągnięciem była stołówka – zawieszona na wysokości dziesięciu metrów, połączona ze spiżarnią – tak aby dzikie zwierzęta nie zjadły zapasów pasztetu, ryżu, gromadzonych przez zastęp służbowy grzybów i jagód.
Praca wypełniła nasz czas, a wieczorem przyszła pora na nagrodę. Wzruszony Robercik rozpalił ognisko i raz po raz salutując dokładał drew, a my zaczęliśmy nasz śpiew – odkąd zakupiliśmy za pieniądze z akcji zarobkowej „Ognika” – liczba piosenek przez nas wykonywanych potroiła się i wynosiła 6. Śpiewaliśmy więc je po kilka razy, upajając się tekstem oddającym nasze harcerskie odczucia, tak dobrze już utrwalonym i utrwalanym stale.
Jednak przy czwartym „Ramię pręż” Krzysio poczuł się źle – nie wykrzykiwał już z mocą „leć w przestworza leć”, tylko cichutko szeptał tekst, omdlewając coraz bardziej. I tutaj mieliśmy ogromny dylemat – przecież to była piosenka naszego zastępu, nie można jej było ot tak przerwać! Więc wciąż śpiewając odnieśliśmy go do namiotu, powieszonego oczywiście wysoko nad ziemią, pomiędzy czterema dorodnymi sosnami. Pod spodem był wykonany może trochę nadgorliwie, ale za to bardzo profesjonalnie – wilczy dół. Byliśmy przecież w dziczy i trzeba to było jakoś zaakcentować. Ciężko jednak było wnieść Krzysia na gorę, zwłaszcza grając na gitarze – Mareczek jednak nie chciał odstąpić nam tego zadania, dodatkowo pomimo nogi w gipsie twierdząc, że to on ma dzisiaj służbę i dyżur przy apteczce. Już po chwili z ogromnym wrzaskiem spadł na zaostrzone gałęzie. Całe szczęście – nie nabił się żadną ważną częścią. Krzysiu, którego niósł, spadł na gitarę, doszczętnie ją gruchocąc. Odśpiewawszy ostatnie „bo być harcerzem chcesz”, już a capella, zabandażowaliśmy ich i umieściliśmy w namiocie sanitarnym.
Po pełnym wrażeń dniu nie przyszła spokojna noc – Krzysio ani na moment nie przestawał śpiewać, cichutko bełkocąc odzyskiwał siły i krzyczał z pełną mocą, po to by znowu osłabnąć i tak w kółko. Próżno namawialiśmy go, aby przestał. Tłumaczyliśmy, że piosenka jest przepiękna, ale są też inne rzeczy do zrobienia. On jednak śpiewał bez ustanku.
Nie chcieliśmy rezygnować z naszego programu – Mareczek został więc na warcie przy Krzysiu, my zaś zajęliśmy się zabawą dla prawdziwych mężczyzn – chcąc dać coś przyrodzie, postanowiliśmy odnaleźć wszelkie sidła zastawione przez kłusowników w promieniu kilometra od naszego obozu. Jednak dzień mijał, my oddalaliśmy się coraz bardziej, a sideł nie było… Do pewnego momentu.
– Mam, mam – krzyczał Wacek, niosąc ogromny wnyk. Sytuacja powtórzyła się za chwilę, a potem Wacek przynosił sidła co trzy minuty. Pękaliśmy z zazdrości, więc szukaliśmy jeszcze gorliwiej, lecz nie znajdowaliśmy nic a nic.
– Ha, ha! Znowu! – Wacek rzucił pułapkę na ziemię pułapkę na zająca.
„Jak on to robi?” – zachodził w głowę Robercik i już po chwili skradał się za Wackiem. Ten zaś biegł szybko na pobliską ścieżkę, gdzie stał zaparkowany samochód leśniczego – właściciel gdzieś w oddali chodził po lesie z wykrywaczem metalu i raz po raz wracał, wrzucając do środka kolejne pułapki. Wacek zaś podczołgiwał się i zabierał część w chwili nieuwagi tamtego, zadowolony wracał do obozu i z okrzykiem „mam!” rzucał na sporą już kupę żelastwa.
„Ach więc to tak!” – złość wypełniła serce Robercika i postanowił dać Wackowi nauczkę. Ruszył więc do obozu, zabrał część uzbieranych przez Wacka wnyków i szybko rozstawił je na drodze, którą Wacek co chwilę biegał. Ukrył się w krzakach i już układał w myślach przemowę „tak oto twoja niegodziwość obróciła się przeciw niecnemu…” gdy usłyszał głosy. Nie wiedział, że za moment będzie świadkiem ogromnego podstępu swojego kolegi.
– Jesteśmy tu proszę pana harcerzami na obozie i też znaleźliśmy trochę sideł – to zbliżał się Wacek, a obok szedł leśniczy w zielonej czapce, podkręcając swój bujny, blisko półmetrowy wąs. Taki wąs jest godny gajowego, stąd w głosie leśniczego było pewne dostojeństwo.
– Oho, to wspaniale! Za takie rzeczy to mogę wam załatwić zagraniczne zegarki. Sam byłem harcerzem, doceniam, doceniam! Aaaaaaaaa! – to leśniczy złapał się w pierwsze sidło Robercika
– Co?! – wrzasnął Wacek i uskoczył w bok, lecz i tam czekała na niego ogromna szczęka, przeznaczona pierwotnie dla dzika. Robercik wyskoczył przerażony z malinowego chruśniaka, nie wiedząc co powiedzieć. Miał już przygotowaną kwestię, więc zaczął niepewnie:
– Tak oto twoja niegodziwość, eee, niecna, obróciła się przeciw, eee… – tutaj zaczął namyślać się nad dalszym ciągiem, lecz zupełnie niepotrzebnie – sekundę potem już wrzeszczał z bólu, próbując pozbyć się metalowego zacisku ze stopy.
Koniec mógł być tragiczny – bo któż mógł im pomóc? Krzysiu zaśpiewał się już prawie na śmierć – leżał nieprzytomny, a spieczone wargi szeptały ostatkiem sił „że być harcerzem chcesz”, Mareczek nie mógł się poruszyć, gdyż niezbyt ważna, ale uszkodzona część ciała bolała go bardzo, Robercik z Wackiem byli zakleszczeni, a leśniczy oddychał cichutko i bał się poruszyć chociaż o milimetr – jego bujny wąs leżał na niezamkniętym jeszcze potrzasku… Ja sam udałem się do pobliskiej wsi, by zakupić ziemniaki. Wracałem właśnie pogwizdując, z workiem na plecach. Nagle świat opanowało brzęczenie, potem dziwne drżenie, a na koniec narastający, dzwoniący chrobot. Sam biegłem, szukając chłopaków – oni zaś byli poukrywani gdzieś głęboko, zupełnie nie mogłem ich odnaleźć. Tylko gdzieś spomiędzy drzew dobiegał mnie od czasu do czasu cichutki jęk.
I nagle usłyszałem głośny śpiew – to namiot z Mareczkiem i Krzysiem spadał w dół, w nieustannym łoskocie widziałem już prawie zaśpiewanego na śmierć Krzysia, zabandażowanego, wtórującego mu Mareczka. Śpiewali coś znajomego, wsłuchiwałem się coraz bardziej aż wreszcie zrozumiałem – „wstawaj, wstawaj, wstawaj…”
– …Wstawaj, wstawaj, wstawaj, wstawaj! – powtarzała mama, stojąc nad łóżkiem. Budzik dzwonił gdzieś nade mną, niezdarnie szukałem go ręką i w końcu wyłączyłem.
– No! – rzekła mama – ciągle dzwoni i dzwoni, a ty nie wstajesz. Nie jesteś jeszcze spakowany, a nie wiem czy pamiętasz – jedziesz dzisiaj na obóz!
„Obóz…” – powtórzyłem ostatnie słowo szeptem. A potem tylko „Już, już wstaję”.
Wojciech Pietrzczyk - pilot Chorągwi Kieleckiej, działa w 33 Kieleckiej Harcerskiej Drużynie Żeglarskiej "Pasat". Student etnologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, członek Ochotniczej Straży Pożarnej w Bilczy, skąd pochodzi.