Dumpster diving, jesz za darmo

Archiwum / 15.05.2012

dumpster-diverSzacuje się, że jedna trzecia tego co kupujemy, jest przez nas marnowana. Wydaje się, że nie da się we współczesnych społeczeństwach uniknąć konsumpcjonizmu. Są jednak ludzie, którzy poprzez swoje akcje chcą wyrazić sprzeciw wobec marnowania żywności. Freeganie.

Po raz pierwszy o dumpster divingu dowiedziałam się, czytając artykuł na temat freeganizmu – stylu życia, którzy opiera się na minimalnej konsumpcji zasobów i ograniczaniu udziału w konwencjonalnej ekonomii. Idea narodziła się w USA, a do Europy przywędrowała stosunkowo niedawno. Jedną ze skrajnych form jest właśnie dumpster diving, czyli „nurkowanie w śmietnikach”. Praktyka ta polega na „wyławianiu” z kontenerów przedmiotów, które mogą nadawać się do ponownego użytku. Przede wszystkim jest to jedzenie, chociaż ze śmietnika udało mi się ocalić także ubrania, książki, narzędzia kuchenne i inne użyteczne rzeczy.

Jako stanowcza przeciwniczka marnowania czegokolwiek pomyślałam – czemu by nie spróbować? Pracowałam w USA w kuchni i serce mi pękało, kiedy widziałam ile jedzenia w tym kraju się marnuje. Kiedy patrzyłam, jak miski pełne nieruszonego jedzenia trafiały do śmietnika. Wcześniej starałam się jedynie nie marnować jedzenia – przeczytany artykuł dodatkowo zachęcił mnie, by zacząć korzystać z tego, co zostało przez innych wyrzucone, a spokojnie nadaje się do ponownego użytku.

Kiedy mówiłam znajomym o dumpster divingu, zazwyczaj patrzyli na mnie ze zdziwieniem i obrzydzeniem. „Co ty? Ze śmietników jedzenie wyciągasz?”. Pewien znajomy powiedział mi nawet, że przed moimi odwiedzinami wyrzucił całą zawartość kosza na śmieci, bo myślał, że zacznę w nim szukać resztek jedzenia. Słowo „śmietnik” kojarzy się ludziom głównie z tym, do czego wyrzucamy domowe odpadki, a nie wielkim kontenerem, do którego pracownicy supermarketów wyrzucają produkty, które wkrótce się przeterminują, przez co nie mogą być dłużej sprzedawane. Ale spożywane – jak najbardziej. Kiedy tłumaczę ludziom, że to właśnie o takie „śmietniki” chodzi, niektórzy odpowiadają z zaskoczeniem: „Aha, kiedyś też to robiłem!”

Po raz pierwszy zetknęłam się z dumpster divingiem w praktyce w Sztokholmie. Organizatorem wspólnego wyjścia na łowy był moderator pewnej strony internetowej poświęconej temu stylowi życia. Sam zajmował się tym już niemal 10 lat i z chęcią dzielił się swoją wiedzą z początkującymi, którzy stanowili większość podczas naszego spotkania. Tego wieczoru każde z nas zabrało do domu przynajmniej dwie reklamówki pełne jedzenia znalezionego za Lidlem na obrzeżach miasta.

Na kolejny porządny dumpster diving przyszło mi czekać ponad rok. Wybierałam się na Islandię, która jest jednym z najdroższych państw w Europie. Mój przeciętny budżet podczas takich wypraw – około trzy euro na dzień – nie pozwalał na zbyt urozmaiconą dietę, dlatego szukałam alternatyw. Optymistycznymi myślami napawały mnie wypowiedzi podróżnika, który na forum CouchSurfingu (organizacja, której członkowie oferują sobie nawzajem miejsce do spania podczas podróży) zachwalał dumpster diving w tym kraju.

Pierwszej wyprawy w poszukiwaniu jedzenia nie mogłam jednak zaliczyć do wyjątkowo udanych – w śmietnikach znalazłam jedynie padlinę. Ale wiedziałam, że owocne łowy, które tak zachwalał CouchSurfer, prędzej czy później i mnie się trafią. Póki co, przez jakiś czas żyłam na płatkach owsianych, chlebie tostowym, pomidorach i jabłkach. Kiedy na Islandię przyleciał mój chłopak, razem udaliśmy się na kolejne łowy. To był jego dumpsterowy chrzest i muszę przyznać, że lepiej nie mógł trafić. To, co zobaczyliśmy wtedy, a także za każdym kolejnym razem, ciężko opisać słowami. Przy Islandczykach nawet Amerykanie wypadają blado. W tamtejszych śmietnikach znajdziesz wszystko, czego tylko sobie zażyczysz. Zauważyliśmy, że każdego dnia do śmietnika trafia inna grupa produktów – były więc dni, kiedy znajdywaliśmy masę pieczywa, dni z nabiałem, dni z owocami (te nie należały do najlepszych, bo na owocach widać było ślady zepsucia). Raz trafiliśmy nawet na kilka zgrzewek wody pitnej. Najchętniej korzystaliśmy z produktów fabrycznie pakowanych, których spożywanie jest najbezpieczniejsze.

Nasze ręce (i plecaki) nie mogły udźwignąć ciężaru bogactwa, którego dostarczały islandzkie śmietniki. Jeden dzień łowów dostarczał tylu produktów, że ze spokojem można by wyżywić czteroosobową rodzinę przez tydzień. My zabieraliśmy ze sobą tylko tyle, ile mogliśmy zapakować do plecaków, co zazwyczaj wystarczało nam na trzy-cztery dni. A kiedy zapasy się skończyły, jeśli tylko byliśmy w okolicy, wracaliśmy na noc do Akureyri lub Reykjaviku, by ponownie wyskoczyć na śmietnik.

Pewnego razu, przy okazji jednej z wizyt w Reykjaviku, wybraliśmy się na diving z zamiarem znalezienia czegoś także dla CouchSurfera, który nas przygarnął i planował właśnie kilkudniowy camping wraz ze swoją rodziną. 53-letni Amerykanin o podobnych zainteresowaniach i sposobie myślenia sam bardzo popierał taki styl życia, ale nie mógł go praktykować ze względu na swoją pracę – był dyplomatą i ewentualne nakrycie na grzebaniu w śmietnikach z pewnością nie pomogłoby mu w sprawowaniu urzędu. Jak to zwykle bywało, Alan, mój chłopak, wskoczył do śmietnika, na dnie którego znaleźliśmy pełno skyru (islandzki rodzaj jogurtu) i kanapek. Nagle z wewnątrz słyszę pełen emocji okrzyk! Alan znalazł na dnie całą masę opakowań wędzonego łososia, ważnych jeszcze ponad tydzień. Poza tym przygarnęliśmy pakowanego kurczaka, soki i nawilżane chusteczki odświeżające. Łowy były więc nadzwyczaj udane, a część zdobyczy zostawiliśmy na balkonie Marty’ego z załączoną wiadomością, że „zrobiliśmy zakupy”.

Założę się, że wielu osobom ciężko sobie wyobrazić dawanie innej osobie czegoś, co znalazło się na śmietniku. Marty natomiast nie posiadał się z wdzięczności – odpisał nam później: „Byłem tak zajęty przygotowaniami do wycieczki z moimi krewnymi, że nie miałem czasu kupić jedzenia, a dzięki wam miałem niezły zapas na całe pięć dni.”

Ogromnym plusem dumpster divingu na Islandii jest panujący tam klimat – ze względu na niskie temperatury jedzenie dłużej zachowuje świeżość. Sami jedliśmy musy owocowe przeterminowane o miesiąc, ale żadnych problemów żołądkowych nie miewaliśmy. Niestety są też minusy łowienia w tym kraju – latem przez cały czas jest jasno, więc nie ma mowy o tym, by nikt nas nie zauważył podczas poszukiwań (widoczność może niektórym przeszkadzać, ale my po jakimś czasie przestaliśmy zwracać na nią uwagę). Sami zostaliśmy nakryci tylko raz. Tuż obok śmietnika za „naszym” supermarketem w Akureyri zobaczyliśmy zaparkowany samochód i pomyśleliśmy, że ktoś może kręcić się w pobliżu. Obserwowaliśmy otoczenie, ponieważ nie chcieliśmy rezygnować z łowów. Po kilkunastu minutach usłyszeliśmy jakieś głosy, schowaliśmy się za śmietnikiem, ale gdy tylko ucichły – wyszliśmy z ukrycia, żeby zabrać to, co udało nam się dotychczas wyszukać. Wtedy naszym oczom ukazał się pracownik sklepu, ale zamiast krzyczeć czy nas straszyć, tylko się uśmiechnął. Byliśmy nieźle objuczeni, ale wszystko wokół śmietnika pozostawiliśmy po sobie czyste, więc mężczyzna nie miał żadnych pretensji. Trzeba bowiem pamiętać, że wiele marketów zamyka swoje śmietniki, właśnie ze względu na dumpster diverów, którzy niekiedy zostawiają po sobie bałagan.

Kwestia pozostawienia miejsca takim, jakim się je zastało, to jedna z podstawowych zasad dumpster divingu – właśnie od tego zależy, czy w danym śmietniku w ogóle jeszcze będziemy mogli coś znaleźć. Oczywiście, najpierw takie miejsce trzeba odszukać, co nie jest wcale takie proste. Ważne jest również odpowiedne przygotowanie – przede wszystkim należy zaopatrzyć się w plastikowe rękawiczki, ponieważ w śmietniku można nadziać się na różne nieprzyjemne niespodzianki. Kolejna kwestia to ubranie, które powinno być w ciemnych kolorach (wówczas trudniej nas zauważyć) – trzeba też liczyć się z tym, że ubranie będzie prędzej czy później do wyrzucenia. Wyposażenia dumpster divera dopełnia rolka worków na śmieci lub plecak, do którego pomieścimy nasze zapasy. A na co zwracać szczególną uwagę? Jak już wspomniałam, najpewniejsza jest żywność fabrycznie pakowana. Owocom i warzywom znalezionym na śmietniku trzeba się uważniej przyjrzeć, ale nie ma co spisywać na straty tego, co jest lekko nadpsute, wystarczy jedynie usunąć zepsute części. Często na śmietnikach można także znaleźć żywność, która nie uległa jeszcze przeterminowaniu, ale została wyrzucona ze względów kosmetycznych – takie produkty często znajdują się obok śmietnika, np. mi udało się raz ocalić trzy worki jogurtów, które miały niewielkie dziury w wieczkach albo płatki owsiane, których opakowanie zostało lekko przedarte.

Czasami ktoś pyta mnie „Dlaczego w ogóle to robisz? Masz przecież dosyć pieniędzy, by było cię stać na kupowanie jedzenia.” A ja po prostu chcę być zmianą, którą chciałabym zobaczyć na świecie. Jestem świadoma tego, że wyciągając wyrzucone jedzenie ze śmietnika nie sprawię, że nagle moimi śladami podążą tłumy; nie sprawię, że każde niedożywione afrykańskie dziecko będzie mogło zjeść posiłek. Ale mogę w ten sposób pokazać, że został mi jeszcze jakiś szacunek do tego, co ludzie w rozwiniętych krajach uważają za oczywiste, posiadają w nadmiarze i przez to nie potrafią docenić, a co w krajach najuboższych jest niekiedy szczytem marzeń. Gdybyśmy my, ludzie żyjący w mniejszym bądź większym dostatku, zaznali kiedyś skrajnego ubóstwa, gdybyśmy musieli sami produkować własną żywność, z całą pewnością nie marnowalibyśmy jej tyle, ile obecnie.