Gdy jest się w zespole

Archiwum / 26.11.2006

Jak zwiedzić Poznań? Tylko w zespole, w nocy i w ciągu niecałych 10h. Swoimi przeżyciami z trasy Adventure Biegu Nocnego po Poznaniu dzieli się Ola Drewienkowska z zespołu ZHP NonStop Adventure.



Ola Drewienkowska

                     
Kiedyś na jakiejś wycieczce szkolnej zwiedzałam Poznań… Piękna architektura wraz ze wspaniałym kolorowym ratuszem potrafi zachwycić. Jednak wtedy do głowy by mi nie przyszło, że następnym razem zwiedzać będę to miasto w warunkach trochę przyspieszonych odwiedzając przez dziewięć godzin i dwie minuty tak spore jego okolice.


Tym razem z równouprawnieniem

                 

Ostatni tydzień października, pogoda za oknem trochę się psuje, a mój telefon nagle dzwoni. To Marek Woźniczka – szef zespołu ZHP Nonstop Adventure: „Olu, czy nie miałabyś ochoty wystartować z nami w rajdzie ‘Krzemień’?” Oczywiście, że tak! Właściwie „Krzemień” to „bieg nocny”, na którym ma odbyć się trasa Adventure dla zespołów czteroosobowych. Jako, że w zespole powinna być przynajmniej jedna osoba płci przeciwnej, my postawiliśmy na nie do końca popularne w AR pełne równouprawnienie i w zespole, oprócz Marka i Andrzeja Brandta vel Czarnego, znalazłam się ja i Kasia Stasiak.


Pechowy początek…

               

Przed startem jednak wszystkie znaki na niebie i ziemi podpowiadały, że chyba nie powinniśmy tam jechać. W czwartek wieczorem przemieszczając się z Opola do Wrocławia samochodem, którym, notabene, mieliśmy dojechać w piątek na rajd, spotkałam się z awarią skrzyni biegów, co mnie wraz ze środkiem lokomocji uziemiło 20 kilometrów przed granicą miasta. Drugą rzeczą było 10 litrów izotoniku, który Staśka rozpuściła w wodzie, nie zdając sobie sprawy z niedoczynności samochodu, a które, koniec końców, musieliśmy przetransportować pociągiem. Wisienką na torcie stało się piątkowe spóźnienie Czarnego, który przybył do bazy 5 minut przed naszym wyjściem.


Szybki start…

                

Start – godzina 19.00 na Rynku – przykuł wzrok przypadkowych i nieprzypadkowych przechodniów, a my wśród fleszy aparatów fotograficznych ruszyliśmy na pierwszy etap, którym był Bieg Na Orientację wokół „Starego Rynku” (jak Rynek nazywają Poznaniacy, w odróżnieniu od nowego, którego nie posiadają). Przez cały czas trójce z nas było dane oglądać jedynie plecy nawigującego Marka, a słyszeć tętent rowerowych butów Staśki, dzięki czemu wiedzieliśmy, że się nie zgubiła. A więc kilka głębokich wdechów, kilka punktów zaliczonych i wreszcie znów jesteśmy pod ratuszem wsiadając na rowery, by zacząć 60 kilometrów kolejnego etapu.


 Trochę napierania…

               

 Wspaniale było nie musieć myśleć o nawigacji, mając we wspomnieniach doświadczenia nawigatora na rajdzie Wędrownicze Wyzwanie. Tym razem jednak musiałam utrzymać tempo dużo szybsze niż to, którym rozkoszowałam się na poprzednim rajdzie. Punktów po drodze było kilkanaście, ale zadań specjalnych jedynie trzy (zaliczając do nich etap kajakowy). Szybko przeskoczyliśmy punkt na wieży i dotarliśmy do zadania na ściance wspinaczkowej, które pozwoliło nam na krótki odpoczynek i dostarczenie organizmowi pewnej ilości węglowodanów. Zresztą etap rowerowy to nie były dla mnie zadania, ale zmaganie się z moimi nie dość mocnymi łydkami, które musiałam, co rusz, zmuszać do pracowania nad pedałami. W końcu nadszedł moment, kiedy Marek z Andrzejem podjęli decyzję, by mi trochę pomóc i większość trasy czułam ich ręce na moich plecach, co popychało mnie do przodu. Pomogło mi to chyba również dlatego,  że czułam się dość niezręcznie będąc ‘najsłabszym ogniwem’, dodało więcej motywacji, by dać z siebie wszystko, za wszelką cenę. Kolejny raz zdałam sobie sprawę, że kiedy czujemy, że dajemy z siebie wszystko, to jeszcze nawet nie jest połowa naszych możliwości.

          


A na trasie…

                               

 Nie byłam organizatorem rajdu, więc błędy organizacyjne może nie do końca powinny mnie dotyczyć, jednak sposób traktowania uczestników chyba tak, więc nie mogę przemilczeć nieprzyjemnej sytuacji, której byłam świadkiem przy etapie kajakowym. Gdy jeden z zespołów zahaczył kajakiem o beton, ktoś z obsługi tego punktu, „za karę” wypchnął kajak ze stojącym w nim uczestnikiem rajdu na jezioro, na dodatek bez kompletu wioseł! Na naszych twarzach wymalowało się spore zdziwienie, ale Staśka, by rozładować atmosferę i dokuczyć druhom z obsługi, od razu rzuciła hasło „poszły konie… po betonie!” i pojechaliśmy dalej dokończyć etap rowerowy i dotrzeć na przepak wśród wydobywającego się z ust Stachy radosnego śpiewu.
 
 Banan dobry na wszystko

                

Przepak to jak
zwykle tylko moment na zjedzenie banana (nie byłabym w stanie przełknąć czegoś typu „pieczywo”) i już za chwilę byliśmy w trasie na ostatnim etapie pieszym. Pieszo czułam się zawsze lepiej niż na rowerze, zwłaszcza, że to właśnie więcej biegu trenowałam przed rajdem. Marek jednak wziął mnie „na hol”, utrzymywałam dzięki temu stałe – „markowe” tempo, a pod kątem motywacji działało to podobnie jak pomoc podczas etapu rowerowego. Gdy biegliśmy, słyszałam jedynie swój własny oddech, a gdy szliśmy zdarzało nam się rozmawiać, co powodowało bardzo przyjemną, niemalże sielankową atmosferę. Pomimo tego całego holowania Marek z Czarnym wspólnie wyrazili opinię, że rajdy czwórkowe to tak naprawdę jest esencja takiej zabawy i każdy zespół powinien jednak startować z kobietą (lub, jak w naszym przypadku, z dwiema). Kątem oka zobaczyłam, że pomimo zmęczenia Stacha się uśmiecha… 

                           

 …i luzacka końcówka.

Po drodze jeszcze most linowy i krótki parkowy BNO, kilka kolejnych zespołów za nami, ale to już nieważne… Oczy mi się powoli zamykają i przyzwyczajam się do tempa, mogę tak biec i biec, tylko już nic nie mówię… Meta! Jesteśmy pierwsi w kategorii Harcerskiej, a szybsi nawet od zespołów startujących w kategorii Open!
Jeśli chodzi o wygrywanie, to trochę nie mogłam się przekonać do tego, że obok Marka, Czarnego i Stachy, również ja skończyłam ten rajd na pierwszym miejscu. Musiałam sobie na zdrowy rozum wytłumaczyć, że wszyscy odpowiadają za wszystkich, wygrywa zespół, a nie pojedyncze osoby, a ja byłam cząstką tego bardzo dobrego zespołu firmującego się nazwą ZHP Nonstop Adventure.

                  

Ola Drewienkowska– Drużynowa 48 DH ‘Knieja’, XV Szczep GZ i DH ‘Bratnich Ognisk’, Hufiec Opole-miasto. Zawodniczka zespołu ZHP Non Stop Adventure.

Zdjęcia: Filip Springer/NA TROPIE