Gdy jesteś w Rzymie, czyń jak Rzymianie

Archiwum / 09.12.2007

Co ma Rzym do Barcelony, o której zamierzam za chwilę pisać? Może to, że na wieść, że mam jechać do któregokolwiek z tych miejsc, moja pierwsza myśl to: “nie chce mi się”. Gdzie duch przygody? Gdzie idea wędrowania po świecie odkrywając nowe lądy? Gdzie moja, wydawałoby się wrodzona, iście harcerska, ciekawość świata? Odpowiedź jest prosta – śpi. Uśpił ją chyba ten sam świat, który miała odkrywać.

Barcelona, Rzym, Paryż. Gdy rozmawiam z rodzicami opowiadają mi o tym, jak po nocach marzyli, aby znaleźć się w którymś z tych miejsc choć na chwilę. Zasypiali z pocztówkami przedstawiającymi te, jakże dla nich wówczas egzotyczne, miasta pod poduszką. A gdy udało się mieć hiszpański znaczek w kolekcji, to dopiero była frajda i powód do szpanu wśród kumpli z podwórka! Później, gdy mogli już pojechać i zobaczyć Hiszpanię, Włochy czy Francję na własne oczy, chłonęli wszystko jak gąbki, doświadczali wszystkimi zmysłami. Każda minuta spędzona tam, w miastach z młodzieńczych snów, była chwilą odkrycia dziesiątków nowych smaków, zapachów, widoków, słów.

Mój świat jest inny. Inne było już moje dzieciństwo. Gdy miałam 9 lat, w moim paszporcie znajdowały się  pieczątki z 9 różnych państw świata. Średnio w każdym roku swojego życia odwiedzałam jeden obcy kraj. Do momentu, kiedy dwa tygodnie temu przyszło mi jechać do Barcelony, odwiedziłam kolejne 11 czy 12 państw (kto by to zliczył?).

Świat się zmniejszył. Do czeskiej Pragi jeździ się na wycieczki w czasie zimowiska, do Szwecji popracować w wakacje, a nasza miejscowość ma pewnie miasta partnerskie, które nawet nie wiemy gdzie leżą na mapie. W świecie “się bywa”, kontakty zagraniczne “się ma”. Tak zwyczajnie. Taka zwyczajna miała być też Barcelona. Ot, kolejne odwiedzane miasto. Różnica tylko taka, że już nie wbijają pieczątek do paszportu.

Podróż Poznań-Barcelona trwała krócej, niż przejazd z Warszawy do Poznania,   koszt też nie był dużo wyższy. Gdy moi towarzysze podróży (bo nie pojechałam sama) zalegli sennie w barcelońskim pokoju, ja byłam zmuszona wyjść na miasto. O losie! Czemu nie mogę się położyć i zasnąć jak oni, tylko muszę mimowolnie łazić po tym mieście? Fuj! Chodzę więc ulicami szukając sklepu, a tu się okazuje, że wszyscy wokół mnie… również śpią?

Kolejnego dnia hiszpańska, tradycyjna siesta również mnie zagania do łóżka. I tak każdego dnia śpimy sobie popołudniu, jak Hiszpanie. Jak Hiszpanie też budzimy się wieczorem i idziemy na słynną La Rambla, gdzie wśród niezliczonych mimów, niespełnionych artystów, sprzedawców żywego ptactwa (no kury nawet mieli!) i innych dziwaków, spędzamy czas jak zwyczajni Barcelończycy. Niby znów “tak zwyczajnie”, ale…

Zaczynam ich rozumieć – ich luz, ich wieczne “mañana”, gdy wstają o 18 wybudzeni z popołudniowego snu,  ich radość życia i ich optymizm, gdy siedzą na początku grudnia na słonecznej plaży, ich krzyki i ekspresyjną gestykulację, gdy widzę jak przeciskają się między samochodami na swoich skuterach. Rozumiem, dlaczego chcą o sobie mówić per “Katalończycy”, a nie “Hiszpanie”, gdy słyszę jak bardzo różny jest ich język, gdy widzę kolorową, wielotysięczną paradę zabiegającą o niepodległość Katalonii.

Ciekawość świata mogą w nas zaspokoić: program na Discovery, ładny album, multimedialna lekcja geografii, o internecie nie wspominając. Moją ciekawość zaspokoiły. Wiedziałam jak wygląda La Sagrada Familia, mozaikowe dzieła Gaudiego czy plastyczne rzeźby Miró. Wszystko to można z łatwością obejrzeć nie ruszając się z domu. Świat przychodzi w ten sposób do nas. Nie musimy się silić na marzenia i uruchamianie wyobraźni. Świat nam się sam podaje na talerzu. Ale czy to już cały nasz świat?

Okazuje się, że nie. To świat, który daje nam się poznać, ale niekoniecznie zrozumieć. Świata kultury i żyjących w niej ludzi nie poznamy i nie zrozumiemy inaczej, niż poprzez obcowanie z nimi i zachowywanie się jak oni –  śmianie się, kiedy oni się śmieją i spanie, kiedy oni śpią. W Barcelonie właśnie ten pozornie niestosowny sen okazał się być moim pierwszym krokiem do wczucia się w to miasto i do zrozumienia jego mieszkańców. Później wszystko już się działo samo. Ważny był jednak ten pierwszy gest, to mniej lub bardziej przypadkowe wejście w buty drugiego człowieka. Gdy jesteś w Rzymie, czyń jak Rzymianie.

  phm. Joanna Nestorowicz – Szefowa Promocji NA TROPIE, Pełnomocniczka ds. zagranicznych Komendanta Chorągwi Stołecznej.