Gdy samym chlebem człowiek żyje

Archiwum / Marta Szewczuk / 04.03.2010

W okolicach rozmów o Wielkim Poście, wpadłam na pomysł. A gdyby tak rzeczywiście jeść sam chleb i pić tylko wodę? Oczywiście od razu zrezygnowałam z 40 dni. Ale tydzień? Postanowiłam spróbować. Tak sobie.

DZIEŃ I

  • waga rano: 63,2
  • waga wieczorem: 62,1

Jadę na uczelnię bardzo wcześnie, więc nie ma szans na kupienie chleba przed zajęciami. Siedzę głodna, ale nie o suchym pysku – mam przecież wodę! Już wczoraj przygotowałam sobie półtoralitrową butelkę na cały dzień. Po zajęciach biegnę ile sił w nogach do pobliskiej budki.

– Dzień dobry, poproszę… (Pan Sprzedawca chyba mnie kojarzy – odsłania półkę z drożdżówkami. O nie, proszę pana, nie tym razem!) …chleb.

Biorę mój skarb pod pachę i lecę na przystanek, żeby wreszcie urwać sobie kawałek. Jest godzina jedenasta. Czas na śniadanko!

Z dwiema znajomymi idziemy do knajpki. Jedna zamawia gorącą czekoladę z bitą śmietaną (z bitą śmietaną, na miłość boską! Nie mogła zamówić z sosem grzybowym?!), druga bierze cappuccino (mam nadzieję, że kelnerka napluła). Ja z szerokim uśmiechem proszę o wodę. Nie, bez cytryny, dziękuję.

Potem idziemy do tej od cappuccino. Rano kupiła specjalnie dla nas ciastka. Wybornie. Dyskretnie ocieram chusteczką ślinkę, która pociekła na ich widok. Ta od czekolady prosi o kanapkę. Głodne biedactwo. Na talerzu, obok ogóreczków, pomidorków, bułeczki z sałateczką i przepyszną (jak mniemam!) szyneczką, lądują dwie suche kromki chleba. Dla mnie! Jak miło. Wcinam. Chciałabym rzec, że ze smakiem, ale bez smaku. Do wieczora jadę na moim bochenku. Kupuję pół chleba na jutro, z okazji imienin dostaję między innymi… chleb i wodę. Hurra! Przed pójściem spać wsuwam jedną kromkę chleba, popijam wodą. Nie jest źle! Ale coś bym zjadła…

DZIEŃ II

  • waga rano: 61,4
  • waga wieczorem: 61,2

Zajęcia mam dopiero o 13:25, ale wstaję o 9:00 – pęcherz nie daje mi spać. Tak to jest, jak się pije tyle wody! Nie kładę się już do łóżka, tylko z dużym namaszczeniem rozkrajam mój imieninowy chleb. Piętka i dwie kromki, duży kubek wody. Witaj, dniu! Chleb jest zwyczajny, ale smaczny. Świeży. Przed wyjściem na uczelnię kroję go i dzielę na porcje dwu- lub trzykromkowe, zawijam w folię. Wrzucam do torby, biorę butlę wody i pędzę zdobywać świat. W szkole koleżanki stukają się w czoło, gdy skromnie odwijam z folii mój posiłek.

– Bez sensu ta dieta. Nie wytrzymasz do niedzieli.

A właśnie, że wytrzymam! Odrywam sobie z lubością małe kawałeczki mącznego wyrobu, choć z zazdrością patrzę na kawałek szynki nieśmiało wychylający się z kanapki koleżanki. Podczas zajęć nagle czuję się gorzej. Głowa zaczyna mi pękać, jest mi zimno i ogólnie słabo. Przyjaciółki z minami mówiącymi „No widzisz?! Po co ci to?!” każą mi wracać do domu i iść do łóżka. Bez cienia sprzeciwu wykonuję ich zarządzenie. Choć sama sobie tłumaczę, że to przez to, że jest zimno, a ja mam dziś krótkie spodenki. Na pocieszenie zjadam sobie trochę chleba. I jeszcze trochę. Popijam wodą. Sikam. Piję znów, znów sikam. Jem chleb. Wracam do domu i kładę się na godzinkę. Jest słabo, ale to na pewno nie z powodu chleba!

Wypiłam dzisiaj około 4 litrów wody. Strasznie dużo! Ludzie nie wypijają zalecanego 1,5 litra w ciągu dnia. Przez to picie papier toaletowy szybko się kończy, więc będę się starała jak najczęściej załatwiać to poza domem. Na uczelni, w hipermarkecie. To jest myśl.

DZIEŃ III

  • waga rano: 61,3
  • waga wieczorem: 61,6

Dziś rano wybrałam się na odległy bazarek, bo podobno jest tam dobry chleb. Koleżanka wytłumaczyła mi dokładnie, w którym miejscu w ten bazarek dać nura i „jak będziesz szła w stronę warzyw, to tam jest taka piekarenka”. Piekarenki były cztery, piąta na pół z nabiałem. Wszystkie obok siebie. Kurka. Stanęłam w pierwszej lepszej kolejce, którą później zmieniłam  trzy razy. W końcu kupiłam inny chleb niż chciałam, ale i tak byłam zadowolona. Ku oburzeniu koleżanek na uczelni – gniotłam go w palcach, po czym wkładałam do ust. Przecież nie można jeść codziennie tego samego, co nie?! Zmieniłam dziś też butelkę z wodą, a co! Po południu miałam kryzys. „Zjadłabym coś” wirowało mi w głowie jak szalone i nie chciało przestać. Nie byłam zbyt głodna. Po prostu miałam ochotę na jakieś mięso w sosie, na głupią zupkę chińską, byle to było ciepłe… Wieczorem w domu podgrzałam sobie wodę i nazywałam ją herbatą. Jeszcze jest okej. Na jutro mam suchy chleb krojony. Wybornie! A może by tak okleić wodę kolorową etykietką od soku?

DZIEŃ IV

  • waga rano: 61,4
  • waga wieczorem: 61,7

Nie zjadłam suchego krojonego chleba, który kupiłam wczoraj. Nie dałam rady! Smakował jak podeszwa. Albo nawet gorzej – bo w ogóle nie miał smaku. Jak to pergaminowe pieczywo dla bezglutenowców z datą ważności na kilka miesięcy… Kupiłam świeży, niekrojony. O właśnie, SMAK. Dzisiaj się zorientowałam, że tego mi najbardziej brakuje. Bo chlebem się można najeść, nie powiem, że nie! Znaczy oczywiście nie opycham się nim, bo też nie o to chodzi. Ale jem sam chleb. Ciągle to samo. I choć kupuję różne, to jednak smaku mi brakuje. Bądź co bądź – każdy smakuje jednak jak chleb. Oczywiście wszelkie chleby z ziarnami, ze śliwką, z suszonymi pomidorami, a nawet blade kajzerki i grahamki o ciemnej karnacji – odrzuciłam na samym początku! Zbyt dobrze by mi było z takimi wypiekami! Nawet chleb domowej roboty mamy mojej koleżanki pojechał na zimowe ferie do zamrażalnika… Tęsknię za strukturą innych potraw, za chrupaniem, za ich kleistością lub sypkością, za rozcieraniem innych konsystencji o podniebienie. Tęsknię za smakiem kwaśnym, cierpkim, gorzkim, za łagodnym i za ostrym. Teraz mam codziennie w ustach jakąś taką nijakość, operować mogę tylko świeżością. Ale cóż, nie poddam się, w końcu to jedzenie to już dla mnie trochę chleb powszedni!

DZIEŃ V

  • waga rano: 61,0
  • waga wieczorem: 61,6

Rano idę specjalnie do odległej piekarni, aby kupić pyszny chleb. Polecony. Niestety, przyjedzie dopiero w dostawie o 11:00. Trudno! Kupuję niewielki bochenek za 90 groszy. Świeżutki! Ach, pyszność. Przy wymyślaniu scenariusza z koleżankami, zapach ich kawy drażni mój nos. A właściwie dla nosa to smakowy poemat, drażni mi raczej mózg. Idę do kuchni ukroić sobie kromkę na pocieszenie. Po południu idę do owej odległej piekarni, prosząc w duchu nie wiem kogo, abym na półkach znalazła jeszcze choć jeden bochenek wymarzonego wyrobu mącznego. Jest! JEST!!! Nazywa się Dziadzio Rysio. Zazwyczaj nie interesuje mnie specjalnie nazwa chleba – chleb to chleb. Ale Dziadzio Rysio?! Coś takiego trzeba jeść ze smakiem! Do końca dnia nie był już chlebem, tylko dziadziem. Dziadzio był świeży i pyszny. W takie dni, lubię chleb!

DZIEŃ VI

  • waga rano: 61,1
  • waga wieczorem: 61,6

Weekend. Zaczął się. Kto nie je dobrych rzeczy w weekend – ręka do góry! Kto nie pozwala sobie na koniec tygodnia na odbiegnięcie od całotygodniowego reżimu jedzeniowego – druga ręka do góry! Niestety, musiałam tym razem ze smutkiem podnieść obie… A wyobraźcie sobie pracę w lokalu gastronomicznym, kiedy jedyne, co możecie jeść, to chleb! Uwierzcie mi, straszne. Basia przechodzi obok mnie z naleśnikami z serem, za chwilę śmietana zalega jej w kąciku ust. Pani Beatka kosztuje bitek w sosie z kopytkami (mięsooo!!!), a pani Zosia woła na tort, który został z jakichś urodzin. Ja odrywam kolejne kęsy baltonowskiego… Cóż za męczarnia! Było naprawdę ciężko. Raz pomyślałam, że może zrobię sobie kromkę pieczywa tostowego w tosterze. Tak bez niczego. Walczyłam ze sobą cały dzień. Nie poddałam się. Nie zjadłam – to by było za dobre. Cieszę się, że wygrałam tę bitwę. I na duchu podtrzymywała mnie myśl, że do zakończenia wojny zostało już niewiele!

DZIEŃ VII

  • waga rano: 62,1
  • waga wieczorem: 61,5

Ostatni dzień! Wiem, że już niedługo. Mimo wszystko jednak jest tak ciężko… Bo w piękną, słoneczną, leniwą niedzielę zjadłoby się chrupiącą sałatkę chociaż… I tak bardzo brakuje mi mięsa! I nabiału! Hej, właściwie to wszystkiego mi brakuje… Zapadła jedna męska decyzja w moim życiu – jutro idę na kebab! A tak! Mogę poza tym cały dzień nic nie jeść, ale kebab zamówię na grubym cieście z sercem. Może mi nawet sos spaść na spodnie. Pochłonę go i stanę się szczęśliwym człowiekiem. To naprawdę nie chodzi o to, że jestem głodna, wygłodniała. Wcale nie jestem. Po prostu zjadłabym coś! Wieczorem kupuję w Auchan lekko ciepły jeszcze okrągły chleb. Nazywa się – uwaga – „okrągły”. Na naklejce dostrzegam też dopisek „krojony”, choć chleb jest w jednym kawałku… Może powinno być napisane „krojny”? Że możesz sobie pokroić? Pokroiłam. Czekam na jutro.

Udało się. Można? Można!

Wiele osób pytało mnie, dlaczego to robię. Myślałam, ze zorientuję się w trakcie, co mi to właściwie daje. Bo na pewno nie chciałam dzięki temu schudnąć (nie głodziłam się, jadłam tego chleba tyle, żeby nie chodzić głodna). Nie chciałam nikomu nic udowodnić – dlatego gdy ktoś pytał mnie: „A skąd mam wiedzieć, że nie podjadasz czegoś w domu?”, odpowiadałam, że nie musi, ja to robię dla siebie. I rzeczywiście. Totalnie dla mnie to było. Ludzie się pukali w czoło, a ja chciałam sprawdzić czy dam radę. Dowiedziałam się, po co to robiłam. Chciałam sprawdzić swoją silną wolę. Czy człowiek potrafi oprzeć się pokusom. Wybrałam strefę jedzenia, bo uwielbiam jeść! Odebrałam to sobie. Wniosek: odpowiednia motywacja sprawia, że uda ci się doprowadzić do końca to, co sobie założyłeś. Moją motywacją było napisanie tego artykułu. Najważniejsze, żeby obrać sobie punkt. A potem do niego dążyć. I już! Polecam!