I tyle będzie tego wszystkiego…
Jak to się stało, że tu siedzę, tu w Novej Sedlicy, patrzę na góry, deszcz i płonące sterty zeschniętych liści. Dotarłem tu dzięki ukraińskiej rodzinie, rumuńskiemu miłośnikowi heavy metalu i zaspanemu kierowcy ciężarówki. Gdzieś za Humenne nabrałem przekonania, że to jedyny dobry wybór, choć nic tu tak naprawdę nie ma.
Życie składa się z okruchów teraźniejszości, które zapadają w pamięć i tak naprawdę tylko z tego składa się nasz świat.
Andrzej Stasiuk
Na dworcu w Przemyślu „wędrowcy, włóczędzy, tułacze” z wyluzowanymi minami i ściągniętymi mięśniami szykują się do wejścia do autobusu. Siedzą na plecakach, popijają wodę i zerkają na siebie ze znawstwem. Jeden ma nawet notes podobny do mojego, coś tam w nim pisze, tak jak ja. Być może nawet pisze to samo, to znaczy, że tam siedzi koleś w niebieskiej koszulce i pisze coś w notesie. I obydwaj może nawet myślimy, że piszemy coś zupełnie wyjątkowego. Mam wrażenie, że wszyscy zaraz wyciągną Stasiuka i zaczną „zatapiać wzrok w nicości” i nie pozostanie już nic jak tylko urwać się stąd i wracać do domu.
Ukraińska celniczka złości się gdy ktoś wpisuje w wizę „tourist” w rubryce „cel”. Ma być tranzyt, bo na Ukrainie nikt się nie chce zatrzymywać.
No więc skraplam się w autobusie do Suczawy za 100 złotych w jedną stronę. Kierowca ma złote zęby, rozchełstaną koszulę i zwyczaj wyrzucania śmieci do rowów podczas postojów. Z każdym kilometrem Ukraina ginie w mroku, a ja nawet nie spoglądam na mapę by zobaczyć przez jakie miasta jedziemy. Wszędzie jakieś festyny, chyba jest święto. Na ulicach wyczesani młodzieńcy i dziewczyny w tanich sukienkach. Na latarniach żółto-niebieskie flagi. Na scenach rozstawionych w kurzu wiejskich targowisk wielkie billboardy reklamujące wódkę.
Granica w Sirecie wydaje się zupełnie nierealna i tylko gorączkowe przepakowywanie toreb przemytników siedzących za mną uświadamia mi, że to dzieje się naprawdę. Ukraińska celniczka złości się gdy ktoś wpisuje w wizę „tourist” w rubryce „cel”. Ma być tranzyt, bo na Ukrainie nikt się nie chce zatrzymywać, wszyscy jadą do Rumuni i ona sprawia wrażenie jakby miała nam to za złe.
Suczawa o 4 nad ranem jest pusta i jedynie psy wałęsają się po ulicach. Autobus dotarł 2 godziny przed czasem, kierowca wygonił pasażerów ze środka i przepadł w mroku. Szukam bankomatu, w którym mógłbym wymienić pieniądze. Potem jadę na Gara Suceava żeby złapać jakiś pociąg do Iacobeni. Zamiast masła kupuję margarynę, zamiast mleka śmietanę.
Na wielkich tablicach informacyjnych wypisano z dumą, że modernizacja jest współfinansowana przez Unię Europejską i to przecież bardzo dobrze.
Kładzie jakieś długopisy, notesiki, zapalniczki i znika w głębi wagonu. 1-2 leje, nie więcej, liczy, że ktoś to kupi i zna się na rzeczy. Wszyscy rzucają się na to chińskie mydło- powidło, przebierają w tym i wymieniają uwagami. Handlarz wraca po chwili, inkasuje pieniądze i znów znika.
Wysiadam w upał Iacobeni i z przerażeniem stwierdzam, że droga, na której chcę złapać stopa do Borsy jest zamknięta. Na wielkich tablicach informacyjnych wypisano z dumą, że modernizacja jest współfinansowana przez Unię Europejską i to przecież bardzo dobrze. Tyle, że mnie czeka spacer do innej szosy w pełnym słońcu.
Żeby dojechać do Borsy trzeba wspiąć się na Prislop i potem serpentynami zjechać na sam dół, do podnóży Gór Rodniańskich. Po drodze, w dolinach kolejnych strumieni mijamy sklecone z drewna i folii prowizoryczne obozowiska Cyganów- kolorowe, w ciągłym ruchu umorusanych dzieci, nie mam czasu im się przyjrzeć bo kierowca pędzi jak szalony a na ich widok przeklina pod nosem. A mnie aż skręca by wysiąść, wyjąć aparat i zacząć robić dokładnie to po co tu nie przyjechałem.
Główny plac Borsy, rozgrzany jak piec, huczący rykiem silników rozklekotanych dacii i rumuńskim disco. Szukam jakiegoś cienia, jakiegoś skrawka chłodu. I sklepu z mapą. Nie znajduje ani jednego ani drugiego. Zachęcony wielkim napisem Borsa Tourist wlokę się pod górę. Gdy patrzę na cennik noclegów w namiocie przyklejony na drzwiach jednego z domów zastanawiam się gdzie podziała się ta rumuńska tanizna, o jakiej z takim entuzjazmem rozpisuje się mój przewodnik. Idę dalej, resztką sił próbuję się dogadać z młodą ekspedientką lokalnego spożywczaka. Nic nie rozumie, bierze 10 lei i pokazuje mi miejsce na namiot. Pamiętam jeszcze tylko chłód wody z ogrodowego szlaucha po czterdziestogodzinnej podróży. Po godzinie śpię już jak zabity, a dookoła mnie huczy burza. Zdążyłem w ostatniej chwili.
Bogdan Voda, 100 kilometrów i 1 dzień drogi dalej. Budzę się o świcie i wychodzę przed namiot prosto w mgłę. Nie widzę nic, ani stogu znajdującego się kilka metrów za moim schronieniem, ani drzewa tuż przed nim, ani tym bardziej zielonych wzgórz, które jeszcze wczoraj przywodziły na myśl architektoniczne wariacje Gaudiego. Ustawiłem namiot tak by móc na nie patrzeć. I z tej mgły dobiegają mnie tylko odgłosy koni ciągnących wozy przez pobliski most i głosy woźniców. Dobiega do mnie zapach końskiego potu i papierosowego dymu, reszty opowieści mogę się domyślać. Potem wychodzę na most. Wozy wyłaniają się z mgły, woźnice w słomianych kapeluszach, kobiety w kwiecistych chustach, dzieci, siano, kury, kozy na postronkach, psy, parskające konie. To wszystko wyłania się z mgły na krótką chwilę, na kilka trzasków migawki by znów się w tej mgle pogrążyć i rozpłynąć.
Kilka godzin później wypełniony pulsowaniem rumuńskiego techno żółty mercedes wiezie mnie do Syhotu Marmaroskiego. To podobno kolejny „jedyny geometryczny środek Europy”. Postawili tu nawet z tej okazji jakiś słup czy obelisk. Idę tętniącymi wiejskim życiem ulicami miasta i nabieram pewności, że żaden środek kontynentu to nie jest. Chyba, że cały kontynent waha się jeszcze nad wyborem miasto czy wieś. Bo to miasto, tych kilkadziesiąt bloków, ulic i autobusów jeszcze tej decyzji do końca nie podjęło. Jeszcze.
Suma przypadków jakie sprawiły, że 8 godzin później siedziałem na rynku w węgierskim Tokaju i jadłem pizzę jest tak niewiarygodna, że tracę siły by w jakikolwiek logiczny sposób ją opowiedzieć.
Malował je przez ponad 40 lat, potem zmarł i sam spoczął pod jednym z nich. Schedę po Ionie Stanie Patrasie przejął jego uczeń Dymitru Pop. I po dziś dzień maluje wesołe nagrobki na cmentarzu w Sapancie. Każdy to mała opowieść o życiu i śmierci tego, kto pod nim leży. Są ich setki, stłoczone na niewielkiej przestrzeni. Między nimi niemieccy turyści, wycieczka japończyków z cyfrówkami. I ci staruszkowie…W każdą historię wczytują się z uwagą, oboje wyglądają jakby zeszli z tych obrazków. Przepadają w plamach słońca, pojawiają się to tu , to tam, przemieszczają się po cmentarzu z prędkością światła. I znikają. Ja też, to jedyne miejsce, które zwiedziłem. W Barsanie, w Syhocie, w Bogdan Vodzie czy Dragomiresti dochodzę pod same drzwi monastyrów i cerkwi. I zawracam. Nie znoszę zwiedzania.
Suma przypadków jakie sprawiły, że 8 godzin później siedziałem na rynku w węgierskim Tokaju i jadłem pizzę jest tak niewiarygodna, że tracę siły by w jakikolwiek logiczny sposób ją opowiedzieć. Przez Satu Mare przemknąłem z prędkością amerykańskiej półciężarówki kierowanej przez miłośnika heavymetalu. Zdąży tylko powiedzieć, że to jest miasto pięknych ludzi, a ja zdążę pożałować, że nie zatrzymałem się tu choćby na chwilę. Satu Mare – nazwa, od której zaczynałbym każdy wiersz gdybym tylko je pisał (całe szczęście nie piszę) pozostaje za mną. Kilkanaście minut później mój heavymetalowiec odmawia przyjęcia zapłaty za transport i z piskiem opon zostawia mnie na doskonale pustynnym przejściu granicznym między Rumunią, a Węgrami.
Na szczęście odgazowana i ciepła cola działa na mojego kierowcę jak kilogram amfetaminy
„Filip”?- pyta celniczka takim tonem jakby oczekiwała tego, że odpowiem dajmy na to „Honorata?” i rzucę jej się na szyję jak starej znajomej. Nic takiego się jednak nie dzieje. Następne dwie godziny spędzam na wybudzaniu z kilkusekundowych drzemek węgierskiego kierowcy rumuńskiego Tira, który mimo zmęczenia musi dziś dotrzeć do Miszkolca. Mnie ma wysadzić w Nyiregyhazie ale z każdym kilometrem i jego chrapnięciem nadzieja, że wyjdę z tej przygody cało topnieje we mnie, a wizja kolacji w Tokaju zmienia się w perspektywę odwiedzin węgierskiego szpitala (w najlepszym wypadku). Na szczęście odgazowana i ciepła cola działa na mojego kierowcę jak kilogram amfetaminy i bezpiecznie wysiadam na rondzie w Nyiregyhazie. Godzinę później przechadzam się po rynku w Tokaju i tak jak Stasiuk w „Jadąc do Babadag” zastanawiam się czy aby na pewno nie umarłem. Zamiast do sypialni idę na pocztę.
Do przejścia granicznego w Satoraljaujhely trzeba dojść. 6 kilometrów w prażącym słońcu, przez pola spalonych słoneczników i cygańskie osiedla, gdzie umorusane dzieciaki żebrzą o papierosy i pieniądze. Przekraczam granicę, siadam na zdezelowanym słowackim przystanku autobusowym i zastanawiam się co dalej. Słowacki Raj? A może kraina krasowa, Wielka Fatra? Decyzję pomaga podjąć mi nadjeżdżający autobus. A zatem Humenne.
Tak, to było już za Humenne, tory rozdzielają się w tym miejscu i pociąg ostro skręca w kierunku Sniny i Stakcina. Przez ściernisko idzie mężczyzna, do jego stóp skacze biały piesek. Dookoła postindustrialna degrengolada słowackiego Zakarpacia. Nic z zapierających dech w piersiach przesmyków przełomu Hornadu czy krasowych jaskiń. Brud, smród, bieda i kominy na horyzoncie. Tu nic nie ma i właśnie po to tutaj jadę.
Spotkam tu młodego Ukraińca, który jako jedyny nie zdziwi się, ze podróżuję sam (on też tak woli). Spotkam Najbardziej Zawstydzonego Człowieka Świata i nie zrobię mu zdjęcia w obawie by od tego nie zniknął. Będę kibicował meczowi tenisowemu dwóch rolników rozgrywającemu się w samym środku zakarpackiej puszczy. Gdy mecz się zakończy oni wsiądą na rowery i odjadą, a dzieciak, który do tej pory liczył punkty zlezie z wysokiego krzesełka i w chaszczach zarastających kort zacznie szukać brudnych, zniszczonych piłek.
A potem będzie Nova Sedlica, Medzilaborce, Svidnik. I w końcu będzie Dukla, z tym idealnym niczym do zaoferowania, z kilkoma ulicami na krzyż, spożywczakiem i schroniskiem młodzieżowym z ciepłą wodą za jakieś śmieszne grosze. Usiądę tam na rynku w Dukli, popatrzę na „mędrców i boginie” i będę wiedział, że to już koniec. Potem pójdę poszukać poczty, wsiądę do autobusu i odjadę. I tyle będzie tego wszystkiego.
Filip Springer - redaktor naczelny "Na Tropie", szef zespołu promocji Wyprawy Wędrowniczej 2007, były drużynowy 79 Poznańskiej Drużyny Harcerskiej „Wilki”. Dziennikarz i fotoreporter Polskiej Agencji Fotografów FORUM i "Głosu Wielkopolskiego".