India welcome to

Archiwum / 17.03.2011

Bombaj można opisać na milion rożnych sposobów, ale w moich oczach to centrum hinduskiego biznesu i rozrywki najlepiej mówi styl życia jego ulic. Wystarczy spędzić 24h spacerując po mieście, żeby zobaczyć zarówno blichtr, jak i patologie tej metropolii.

india3

Pierwsze wyjście na ulice może oszołomić: zewsząd dochodzi ogłuszający ryk klaksonów riksz, potęgujący już i tak niedający się ogarnąć hałas ulicy. Dodatkowo zmysły nagle atakuje wszechobecny koktajl gorąca i potu doprawiony mieszanką masali. Aby jak najszybciej dostosować się do otoczeni,a najlepiej od razu skierować się do epicentrum tego armagedonu: lokalnego bazaru. Najbliżej mnie znajduje się market Colaba, jedno z najpopularniejszych miejsc handlowych w mieście i sławny raj dla drobnych sklepikarzy próbujących za wszelką cenę wcisnąć każdemu napotkanemu turyście jakiś bubel. Z drugiej strony, nie ma lepszego miejsca na tani zakup pamiątek, więc bez wahania zaczynam plądrować okoliczne kramiki oferujące rożne różności. Łowy uważam za udane: za ok. 1000 rupii (czyli ok. 70 zł) wytargowałam tradycyjnie haftowaną kurti (hinduska koszula), ręcznie robioną kasetkę na biżuterię, skórzaną torbę i parę wygodnych sandałów. Ostateczna cena zależy od umiejętności targowania się (moje są średniozaawansowane), ale pod żadnym pozorem nie należy zignorować tej czynności! Można się wtedy nie tylko narazić na kilkanaście razy droższy wydatek, lecz także obrazić sprzedawcę.

Po wydostaniu się z tłumu kolorowych kramików i unikaniu kontaktu wzrokowego z żebrzącymi dziećmi (rodzice spokojnie czekają pod ścianą, doskonale wiedząc, że sarnie oczy ich pociech zmiękczą serce każdego turysty) przedostaję się w stronę popularnej oazy: kawiarni Leopolda, gdzie odświeżam się słodko-gorzką lemoniadą, która choć na chwilę zabija pragnienie w tym subtropikalnym mieście. Przyszłam tutaj specjalnie, żeby sprawdzić jak wygląda miejsce najgorszego ataku terrorystycznego, jaki przeżył Bombaj w październiku 2008 r. Oddycham z ulgą, bo poza kilkoma dziurami po kulach w ścianach i tablicą pamiątkową nie widać oznak zagrożenia. Zanim wydostanę się w końcu z tego zaduchu i hałasu na otwartą przestrzeń wybrzeża, zahaczam o lokalną świątynię. Przyjechałam do Indii specjalnie na święto Diwali (czyli tzw. Festiwal Światła), więc mogę nacieszyć oczy folklorem i wziąć udział w ceremonii obmywania mlekiem posągów bogów i obsypywania ich kwiatami. Hindusi traktują tę czynność na tyle poważnie, że osoba która dostąpi zaszczytu mycia, musi mieć przewiązane oczy chustą, aby czasem zbyt lubieżnie nie patrzeć na boginię. Szkoda tylko, że ten jakże mistyczny efekt psuje widok plastikowych ogrodowych krzeseł ustawionych wewnątrz świątyni.

Nareszcie ocean! Świeży powiew morskiej bryzy i widok monumentalnego symbolu metropolii – Bramy do Indii, wybudowanej na cześć wizyty króla Grzegorza V i królowej Marii w 1911 r. – jest miłą odmianą w porównaniu z widokami bazaru. Naprzeciwko stoi drugi zabytek miasta, hotel Taj Mahal, który także zapisał się na kartach historii jako miejsce zbiorowej ofiary terrorystów. Oderwać się od tych myśli pozwala spacer wzdłuż lądu, który przed wiekami był archipelagiem złożonym z siedmiu małych wysepek. Warto pojawić się tutaj o zmierzchu, kiedy cały brzeg jest rozświetlony ulicznym światłem – co wywołuje malowniczy obraz, który tubylcy nazywają „Naszyjnikiem Królowej”. Odważnych przyciągnie na pewno plaża, która po zmroku zamienia się w jeden wielki park rozrywki. Poza ulicznymi performerami można tam wpaść także na dilerów i okoliczne gangi. Jednak prawdziwą przygodą dla białych jest wyprawa na bombajski dworzec, Victoria Terminus, który jest z pewnością najbardziej zatłoczonym zabytkiem na liście UNESCO – codziennie „przepływa” przez niego 13 mln pasażerów! Warto się tam wybrać także po to, aby zobaczyć co naprawdę oznacza bardzo popularne ostatnio słowo: przeludnienie.

Kończę wycieczkę, próbując ulicznych specjałów kulinarnych, które poza śmiesznie niską ceną i przesadną ilością przypraw, dla niektórych mogą się skończyć nieprzyjemnie. Tym razem nie ryzykuję, bo znam danie. Rava Dosa to po prostu cienkie i chrupiące ciasto z mąki żytniej, nadziewane papką z ziemniaków. Pożar w żołądku gaszę wodą kokosową sączoną przez słomkę z najprawdziwszego kokosa! Jeszcze tylko rzut oka na hinduską ulicę – i jedna myśl tłucze się po głowie. To jest ta bollywoodzka fabryka snów, gdzie w ciągu jednej nocy slumdog zamienia w milionera, ale nikt nie liczy, ilu z nich ginie, próbując przeżyć za tego przysłowiowego dolara dziennie.

india2