Ja – niezielona
Czyli jak bardzo nie chcę zostać ekologicznym czytelnikiem.
Lubię zapach starych książek. Ich pożółkłe strony, nierzadko nadszarpnięte lub nadgryzione przez czas. Stare panny, które oddały się wszystkim chętnym czytelnikom. Wielokrotnie kartkowane, z dopiskami cudzych długopisów, rzadziej ołówków, na marginesach. Czasem bezimienne, z tytułem ukrytym, wyrwaną stroną.
Cenię antykwariaty – przytułki dla osamotnionych książek, ich szansę na drugie, czasem trzecie lub czwarte życie. Ale i biblioteki, niczym hotele bez pokojów, w których nie brakuje żołnierskiego porządku matczynych bibliotekarek i bibliotekarzy.
Często wchodzę między półki – książkowe łóżka, na których książki się prężą, by choć przez chwilę przypomnieć nam, na co zostały stworzone przez pisarza. Stare, młodsze, pstrokate czy też stateczne, spasłe lub wychudzone. Wchodzę i wędruję dłonią po ich grzbietach, a książki wtedy mruczą.
Tak też lubię otwierać którąś szafkę w moim pokoju i wdychać całą sobą – zapach bibliotek i antykwariatów. Bo jeśli książkę mam przygarnąć – powinna być już po pierwszej młodości.
Zastanawiam się, gdzie w tej mojej miłości do starych książek jest miejsce na nową technologię? E-booki, czytniki, pedeefy, elektroniczne dzieła, audiobooki – nowości z pierwszej półki, podbijające serca kolejnych ludzi, tworzące nową erę czytelnictwa.
Wiem, zwykłe książki są droższe. Sama częściej je wypożyczam. Tylko jeśli wiem, że będę do jakiejś wracać – kupuję ją. Ponoć 60% ceny jednej książki to koszt papieru, produkcji i kolportażu. Trudno mi się nie zgodzić, że są też ciężkie, zajmują dużo miejsca – zwłaszcza w damskiej torebce. A jeśli mam długi dzień na uczelni to biorę ich więcej – do czytania w tramwaju (jadę godzinę), do przeczytania na zajęcia, drugą do przeczytania na jakiś referat. I oczywiście każda jest mi potrzebna. Ale i w pokoju mam z książek labirynt Minotaura.
Czytnik e-booków jest zwyczajnie wygodny. Nie waży wiele, kosztuje znośnie, a zmieści tych moich „koniecznie potrzebnych książek” znacznie więcej niż potrzebuję. Jest odporny, sprawia, że staję się niezależna od terminu oddania książki do biblioteki. Łatwiej w nim znaleźć konkretny fragment (zależy od modelu).
Ale cóż poradzę, jeśli ja po prostu jestem przyzwyczajona do przewracania kartek, do spoglądania ile mi jeszcze zostało i szacowania wedle grubości, ile mi zajmie dowiedzenie się, jak skończyły się losy bohaterów. Lubię szelest stron, ich zapach, nieraz kruchość. Nie potrzebuję prądu, jestem niezależna, choć obładowana. Wygodniej czytałoby mi się na czytniku, ale wygodniej – nie znaczy lepiej. Traktuję czytniki jako dodatek do zwykłych książek, ale nigdy zamiennik.
Jeśli czytniki mogą zwiększyć czytelnictwo – to dobrze. Ale nie wolno pozbawiać się radości czytania. W czytniku nie widać ile jeszcze zostało, a ile już przeczytałam. Akcja może się skończyć w każdej chwili – bez uprzedzenia.
Jeśli biorę do ręki zwykłą książkę – wchodzę z nią w relację. Ona mi daje drugie życie, ja jej swoje zainteresowanie. Technologia jest bezosobowa. Ekran ogranicza wyobraźnię, zamyka w swoim świetle. Mam nadzieję, że nie zmieni mi się to moje podejście i czytnik zostanie dla mnie jedynie dodatkiem do prawdziwej lektury. Wygodnym, ale nie niezastąpionym.
Zwyczajne, papierowe książki to jakaś historia – ta spisana, to stojący za nią pisarz, ale i sam tom, który niemało przeszedł.