Jak Czarnego złapał sleepmonster
Bergson Winter Challenge to opowieści dosłownie mrożące krew w żyłach – minus trzydzieści, zamarznięte bukłaki, śnieg po pas, itp. To było moje marzenie od dwóch lat.
Piterowi
Te elitarne zawody gromadzą na starcie ponad 120 osób na Trasie SPEED i ok. 80 na 400 km trasie MASTERS. Są jedną z najcięższych prób wytrzymałości, rozgrywaną w skrajnie trudnych warunkach. Czy w tym roku miało być inaczej?
Z ostrej zimy, na której wspomnienie z zeszłych lat zawodnicy zacierali ręce i z niepokojem wspominali drętwienie każdej komórki ciała, wyszła niby wiosna. W gruncie rzeczy na tegorocznych zawodach doświadczyliśmy wszystkich pór roku, poza upalnym latem. Decyzje dotyczące rakiet śnieżnych, ubioru, taktyki zapadały tuż przed startem, bo tylko wtedy można było być czegoś choć trochę pewnym. Na starcie staję z Wiśnią – człowiekiem instytucją jeżeli chodzi o Winter Challenge. To już Jego czwarty start. Cieszę się, bo wiem, że to dla nas duży plus, jeżeli chodzi o doświadczenie.
Karpacz wita nas paskudną ulewą, która ustąpiła dopiero na pół godziny przed startem. Jest dobrze – wyrabiamy się spokojnie ze wszystkim. Kontemplujemy mapę, smarujemy siebie i rowery, wypełniamy wpierwej żołądki, później bukłaki, koncentrujemy się i …START!!!
Ależ emocje! 10, 20, 50 metrów …stop. WIŚNIA!!!! – krzyczę by upewnić się, że
partner biegnie tuż obok mnie… Przerażająca cisza. Mija mnie kilkadziesiąt numerów, a ja nadal nie widzę Piotra. No to koniec, po rajdzie. Dopada mnie dławiąca frustracja, łzy i wściekłość. Miotam się bez celu, gdzieś przy jakiejś rzeczułce. Wykrzyczane co chwilę: WIŚNIA! ginie w czeluści bez jakiejkolwiek odpowiedzi. Biegam wokoło po mokrych kamorach, czego efektem jest mocne obicie uda. Wpadam w furię, jestem bez mapy. Mimo to postanawiam zaliczyć to BNO. Jeżeli chłopaki trzymają się taktyki, to prują równo na czubie, trzeba ich tylko dogonić. Nic nie czuję, na podejściach podbiegam i mijam kilkunastoosobowe tramwaje. Wyostrzają mi się wszystkie zmysły. Przeglądam koszulki i jak zbawienie szukam tej drugiej z 53 numerem. Dobiegam na skocznię Orlinek i bez zastanawiania wbiegam po schodkach. Mechanicznie, bez zmęczenia robię ten podbieg omiatając czołówką wszystkich dookoła. Przy punkcie mocno się rozglądam. Gdzieś pośród kilkunastu zawodników zauważam Wiśnię. Chce mi się płakać, tym razem ze szczęścia, podbiegam i przepraszam od razu za tak gigantyczną wtopę. Cieszymy się i komentujemy całą sytuację. Wiśnia też nie wiedział co robić, czy wracać, czy biec dalej. Zostawiamy to za sobą…
Bieg na Orientację kończymy na trzecim miejscu zaraz za Markiem i Stasiem (ZHP NONSTOP ADVENTURE III). Od razu na rumaki i… pech… urwany błotnik – fajno, tak na początku, los nas nie oszczędza – kończę jego nędzne życie wybijając go z uchwytu. Pierwszy podjazd na Orlinek, katorgę kolarzy Tour de Pologne, heja! Mijają nas faworyci – "plany", "piętki" i "urodzeni rowerzyści". Radośnie zjeżdżamy mijając właściwą odnogę szlaku, pierwsza strata – ok. 10 minut. Czyli z czuba spadamy gdzieś w okolice 15 miejsca. Tniemy dalej na, jak się okazało, naszą największą wpadkę nawigacyjną tego rajdu. Przez większość drogi trzymamy się Holendrów. Owi Holendrzy, poruszając się w niezłym tempie, wzbudzili w nas na tyle duże zaufanie, iż pozwoliliśmy im prowadzić i nawigować. Oj… głupi my!!! Błąd ewidentny. Winniśmy bezwzględnie ufać sobie. W ten fatalny sposób zjeżdżamy daleko na wschód, ok. 1,5 h od zamku Chojnik. Masakra. Doszło nawet do sytuacji, w której przez pewien czas jechaliśmy kawałek na południe, miast kierować się centralnie na północ. Powrót kosztuje nas mnóstwo sił, droga pełna jest powalonych drzew. Dwukilometrowy odcinek pokonujemy przeszło 40 min!
Dochodzimy do zamku na pierwsze zadanie specjalne – eksplorację. Uprzejma obsługa informuje, że jesteśmy na 33 pozycji! Kosmos. Straciliśmy tutaj ponad 2 h. Delikatnie siada mi psychika… strasznie się wyplułem na tym punkcie… odpuścić? Nic z tego, zahartowana stal nie mięknie tak szybko. Z ironicznie pocieszającą myślą, iż gorzej już być nie może, szybko zjeżdżamy. Od tej pory pilnie i spokojnie nawigujemy, robiąc oczywiste, może nieco dłuższe warianty. Na każdym następnym punkcie nadrabiamy po kilka pozycji. A każdy następny punkt to iluzorycznie prosty schemat: asfalt, rower na plecy, punkt, rower na plecy, asfalt. Taka też opcja byłaby w gruncie rzeczy całkiem przyjemna aż do PK6 – Konie Apokalipsy. Iście ciekawy był to punkt. Otóż doszło do zadziwiającej zamiany ról – miast to rower być mym wehikułem, to ja stałem się maszyną parową z nadbagażem w postaci dwukołowego rumaka na plecach przez prawie 1,5 h. Oj, przysięgałem mu wtedy natychmiastowy rozwód. Najpierw wiatrołomy i radosne przerzucanie aluminiowego konia (bynajmniej nie apokalipsy) a później… śnieg. Taki fatalny, rozmiękły, paskudny, po prostu nijaki. I szło się w tym śniegu kroczek za kroczkiem z dodatkowymi 14 kg na plerach, przeklinając na czym to świat stoi.
I jeszcze głupi byłem, bo tak się pocieszałem, że zjazd będzie jakiś kosmiczny… eh.. życie ty twarde. W dół droga podobna, tylko już nie trzeba było nadwyrężać kręgosłupa. Następny punkt – owiany legendą tunel kolejowy wyryty pod Przełęczą Kowarską – stał się początkiem katastrofalnych problemów z rowerem, który bądź co bądź, do tej pory służył mi bardzo wiernie. Otóż gdy ujrzeliśmy światło dzienne wyjeżdżając z tunelu, spostrzegłem brak powietrza w przednim kole. Niecałe 10 minut i po sprawie. Ale spokojnie, to nie koniec. Tak łatwo być przecież nie może. Podjeżdżamy pod Przełęcz Okraj, czyli wspinamy się na 1060 m. Grrr… zimno, opad śniegu i lód na drodze nie wróżą dobrze. Zjazd najpierw dosyć szybki asfaltem, później kilkaset metrów przeciskania się lasem po śniegu i docieramy do Sztolni Kowarskich. Tuż przed zadaniem specjalnym spoglądam na przednie koło, diagnoza – brak powietrza w przednim kole. Podczas przeszukiwania sztolni w poszukiwaniu punktów liczę na potajemne, magiczne siły miotające, które cudem przedziwnym wstrzyknęłyby co nieco powietrza w opustoszałą dętkę. O dziwo, tak się jednak nie stało. Tym razem 15 minut i po sprawie.
Przepak nie daleko, więc spoglądając co chwileczkę na oponę, wznosząc jednocześnie błagalne modły, prośby, komplementy i obietnice odpoczynku, liczę na bezproblemowy dojazd. Tymczasem jakieś 600 m od
Leśniczówki, będącej ostatnim punktem etapu rowerowego, zauważam symptomy takie jak poprzednio – brak powietrza w przednim kole. Ja dziękuję, dętek nie mamy, więc pompka i wio. Żeby tylko jakoś dojechać. Następny kilometr i kolejny przystanek. Przytoczonych wtedy określeń na wszelaką marność tejże sytuacji lepiej nie przypominać. Przepak! Bożesz ty mój, nigdy nie byłem tak szczęśliwy z możliwości porzucenia roweru, jak wtedy.
Trekking, wreszcie. Nieco zmieniony – nie będziemy zdobywać Śnieżki ze względu na huraganowe wiatry i związane z tym niebezpieczeństwo poruszania się po grani powyżej 1500m. Mimo tego czekają nas trzy potężne podejścia. Napinamy łydkę i ostro pod górę. Wiśnia kręci niesamowicie mocne tempo i pierwsze podejście robimy prawie biegiem. Na grani hula, wieje i porywa. Czyli zima, taka ostra i fajna. O tym, że doświadczanie skrajnych warunków pogodowych i fizycznych uwrażliwia człowieka na piękno przyrody, mówić nie trzeba. Więc tylko króciutki "snapshot", taka "fota" – schodzimy z grani, wiatr porywa, śnieg wali, ogólnie same przyjemności, natomiast w dole oświetlone południowym słońcem podgórze: Karpacz, Kowary aż do Jeleniej Góry. Kontrast tak niesamowity, że aż pozwoliłem przystanąć sobie na chwilę i wyryć ten nieziemski obrazek w pamięci.
Szybki, karkołomny i kostkowyłamujący zbieg do leśniczówki i znów ostro pod
górę. Wyprzedzamy Holendrów, z którymi ścigać się będziemy już do samej mety. Przelot jest oczywisty, ale strasznie długi. Dochodzimy do Łomniczki, tam dajemy się skusić na herbatkę. Ależ smak! Poezja, coś pięknego. Szybki zbieg i znowu podejście. Zaczyna ostro padać śnieg i robi się ciemno. Przed nami ostatni raz pod górę, do Pielgrzyma.. Wiatr zaciera ślady i mocno utrudnia poruszanie się. Wiśnia cały czas, jakby w kosmicznym transie, podaje niesłychanie mocne tempo. Zbiegamy w dół już w świetle czołówek, później przez cały Karpacz do Hotelu. W planach mamy szybki przepak, tymczasem ja podejmuję walkę z kołem. Na nic jednak zaklinania i czasochłonne poszukiwania owego "psującego" elementu. Nowa dętka również puszcza. Frustracja i bezradność. Po kilkunastu minutach kombinowania pożyczam całe koło od HKS Hades, dzięki chłopaki! Uratowaliście mi rajd! Lecimy rowerkami, najpierw pod górkę, zjazd i kapliczka.
Teraz już tylko do Szwajcarki. Mimo, iż prowadzi do niej sam asfalt, wariant nie jest oczywisty. Niejednokrotnie gubimy się w plątaninie dróg mijanych po drodze miejscowości. Tymczasem ja wpadam w sidła snu, sleepmonster dopada mnie ewidentnie. Koszmar, zasypiam za kierownicą, by obudzić się nagle tuż obok przydrożnego rowu. Poruszam się w jakimś niedoczasie, poza grawitacją. Mętnieje. Tracę kontakt ze światem zewnętrznym… sen jest przecież taki przyjemny. Bezwładnie pedałując za Wiśnią postanawiam za wszelką cenę skoncentrować się na czymkolwiek. Tylko na czym? W pierwszym pomyśle były to odblaski na kurtce, spodniach i plecaku Wiśni – tak się słodko mieniły. DZIAŁA! W całości, bez potrzeby dogłębnego zwiedzania pobocza, dojeżdżamy do Schroniska Szwajcarka…
Kijoszki w dłoń, ciepły isostar i heja! Na ostatni trek. Ten już nie wiedzie szlakami, jest trudny nawigacyjnie, o czym świadczą uzyskane tu czasy. Najlepsi robili te 18 km w ok. 5-6 h, niektórzy natomiast spędzali tutaj ponad 12 h. Nam idzie dosyć sprawnie, Wiśnia doskonale orientuje się w terenie – wszak rok temu również zaliczał te punkty. Rudawy Janowickie to mekka wspinaczy, stąd wszystkie zadania specjalne z organizowane są w oparciu o techniki linowe. Pierwsze to zjazd po linie. Pobudza, mocno wyostrzają się wszystkie zmysły. Zejście w ciemną otchłań daje dużo emocji i mobilizuje. Jest ok. Przynajmniej tak mi się wydaje. Następne punkciki to skały, skałki, skałeczki, zamki, sporo szukania lampionów i pierwszy poważny kryzys, który skończył się dość nieciekawie. Otóż dotarliśmy w okolice punktu, który zdefiniowany został jako szczyt skały, przy kominie. Szczytów było kilka, dość blisko siebie natomiast żadnego komina. Rozdzielamy się i szukamy. Jak coś to krzyczeć. Idę na pierwszy szczyt… chcę wyjąć batona więc siadam i… niczym urwana klisza… śpię. Po prostu, niewiele pamiętam, to nie były minuty – kilka sekund i śpię. Wiśnia krzyczy, nic nie słyszę, urywam kontakt ze światem. Spałem niecałe 8 minut – te 8 minut przywróciły mnie do gry. Budzę się podreperowany, pobudzony, niczym po gruntownej rekonwalescencji.
Ruszamy dalej. Straciliśmy tu trochę, głównie przez moją wtopę. Ciągniemy. Zlokalizowane tuż obok siebie dwa zadania specjalne zajmują kilka minut. Dalej ostatnie dwa punkty i do schroniska na ostatnie rowery, w tym obiekt skalny o nazwie "Fajka" – taki zespół skał pokaźnej wielkości, porównywalny do dwóch bloków mieszkalnych. Trzeba będzie szukać. Stawiam kilka niewyraźnych kroków, postanawiam okrążyć skałę od prawej strony, Wiśnia pójdzie w tym czasie na dół. Sporo szczelin, dziur i zapadlisk. W jedno wpadam całą nogą, mam dość mocno poszarpane lewe kolano, robi się nawet nieco sine, ale nic nie czuję. Chcę już stąd uciec. Wiśnia szybko odnajduje lampion dzięki pomocy trójki Amerykanów z trasy Masters.
Mkniemy na dół do schroniska. Kolana i łydki już nie podają tak żwawo. Dochodzą
koszmarne halucynacje i zwidy. Od dłuższego czasu nie opuszcza mnie grupka ludzi, chowających się co rusz za skały. Wcześniej chciałem z nimi porozmawiać, teraz jednak mam ich okrutnie dość. Wiśnia natomiast "widzi" w liściach koparkę. Taką dużą, żółtą, która pracuje przy drodze. Skały natomiast wydają się być delikatnymi, zielonymi, puszystymi kocykami, daremną obietnicą końca, błogiego spokoju. Areną zmagań od pewnego czasu nie są już przecudne pagóry Rudaw Janowickich czy Karkonoszy, lecz klikaset centymetrów sześciennych puszki mózgowej zamkniętych pod czaszką. Koszmarne zmagania psychiki z wyplutym do cna organizmem. Cały czas mam jednak świadomość niedawno popełnionego błędu, więc zaciskam zęby, starając się skupić na ścieżce. Poza tym nic już nie pomaga, żadne chlastanie się po twarzy, żele energetyczne, isostar czy batoniki.
PK Schronisko Szwajcarka – cały czas przedzieramy się w stawce do przodu. Do tej pory nadrobiliśmy już ponad 20 miejsc! Zastrzyk adrenaliny działa niczym przetoczenie krwi. To już ostatni rower! Zaledwie 18000 metrów do mety. Ciągniemy wariantem oczywistym i bezproblemowym. Asfaltowanie staje się jednak okrutnie nużące. Wszystko dzieje się w jakimś koszmarnie spowolnionym tempie, mam wrażenie że prędkość 15 km/h to niemalże stanie w miejscu. Jeszcze dochodzą, wygenerowane przez zbuntowany organizm, odg