Jak podróżować?
Wybierasz się w podróż do Azji i dopiero przy odprawie lotniczej dowiadujesz się, że przysługuje tobie tylko bagaż podręczny. Bezradnie spoglądasz na swoją walizkę i zadajesz sobie pytanie: co wziąć?
W każdą swoją podróż mieszczę się w 50-litrowym plecaku, czasem jeszcze przytraczam z zewnątrz namiot. Jadąc do USA na cztery miesiące miałem niewiele ponad 10 kilogramów bagażu. W dwumiesięczną podróż do Chin wyleciałem tylko z bagażem podręcznym. Przeprowadzając się na studia do Stambułu wszystko zmieściłem w tym samym, 50-litrowym plecaku. Z każdą podróżą zabieram ze sobą coś nowego, coś innego, a to, co wcześniej się nie sprawdziło – odrzucam. Ograniczam liczbę ubrań i sprzętu, testuję je pod kątem jakości i znoszenia trudnych warunków.
Można powiedzieć, że jestem podróżniczym minimalistą – nie lubię dużego i ciężkiego plecaka. Nie lubię, kiedy bolą mnie ramiona, nie lubię, kiedy prawa łopatka nienaturalnie wystaje, nie lubię, kiedy skakanie po kamieniach z obciążeniem na plecach kończy się bólem kolan, nie lubię, kiedy w sklepie spożywczym każdy manewr wiąże się z możliwością strącenia puszek z fasolą czy butelek z piwem (raz przewróciłem jednego manekina ubranego od stóp do głów w ubrania z cekinów, a chcąc go złapać trąciłem kolejnego – w efekcie cekiny były w całym sklepie, a głowa poturlała się na zewnątrz), nie lubię, kiedy muszę czekać na następny autobus, bo do tego, który akurat podjechał, nie mieszczę się z bagażem. Ale lubię podróżować i dlatego postanowiłem, że będę brał tylko te rzeczy, których z całą pewnością użyję. Wszystkie inne, których użycie jest albo wątpliwe, albo wiem, że będę ich potrzebował sporadycznie, kupuję na miejscu w momencie, kiedy akurat są mi niezbędne. Później je wyrzucam.
Podobnie jak klasyczny minimalizm, również podróżniczy minimalizm nie oznacza, że życie w podróży ma być jednym wielkim survivalem, a ekstrawagancja w stylu wyprasowanej koszuli jest nie do zaakceptowania. Minimalizm jest pewnym kompromisem między podstawowymi potrzebami a dobrym samopoczuciem. Kompromisem, który pozwala zachować równowagę psychiczną, a przy okazji równy rozkład ciężaru w plecaku. Weźcie ze sobą bardziej eleganckie spodnie na zmianę, ale zamiast dwóch par spodni trekkingowych – jednych krótkich, drugich długich – weźcie jedne z odpinanymi nogawkami. Zamiast żelu pod prysznic weźcie tylko szampon – mydło znajdziecie w byle hostelu czy na stacji benzynowej, a zawsze można przecież umyć się szamponem. Najlepiej zamiast targać ze sobą półlitrową butelkę, odlejcie trochę szamponu do małej buteleczki, która wystarczy wam na kilka myć. Później albo kupicie nową, albo napełnicie ją u CouchSurfera, albo załapiecie się na promocję w supermarkecie i dostaniecie całą furę „jednorazówek”. Oszczędzając miejsca na ubraniach, kosmetykach i jedzeniu zrobicie miejsce na laptopa, lustrzankę czy czytnik e-booków.
Co zawsze mam ze sobą?
- Laptop / tablet / duży smartfon. Tak jak kiedyś nieodłącznym atrybutem podróżnika był drewniany kostur, tak dzisiaj jest nim sprzęt elektroniczny. Internet, CouchSurfing, Hitchwiki, Skype, Skyscanner, GoogleMaps, GoogleTranslate – kto choć raz trafił do miejsca mniej cywilizowanego niż Europa Zachodnia, ten wie, że bez Internetu podróżuje się trudno. Oczywiście nie jest to niemożliwe, ba, z pewnością sprawia więcej frajdy, ale nie uciekniemy przed tym. Na gruzińskiej prowincji właściciel zapuszczonego baru pytał się mnie o Facebooka, w Turcji nie mogłem wykonać połączenia inaczej niż przez Skype (obowiązek rejestracji telefonów), a bez CouchSurfingu prawdopodobnie nigdy nie poznałbym tych wszystkich wspaniałych ludzi, z którymi skojarzył mnie los (i Internet) w Chinach, na Syberii czy na zachodnim wybrzeżu USA. Do tego straciłbym niezliczoną ilość czasu na błądzenie po obrzeżach miast w poszukiwaniu dogodnego miejsca na złapanie autostopu. Nie łudźcie się, że pomoże wam ktokolwiek z okolicznych mieszkańców. Mało kto ma pojęcie o podróżowaniu autostopem i nikt nie doradzi tak dobrze, jak inni autostopowicze opisujący lokacje z całego świata na Hitchwiki. Poza tym Internet jest nieoceniony w kwestii bezpieczeństwa – przed wyjazdem warto wysłać na własnego e-maila zeskanowany paszport, wizę i ewentualnie inne dokumenty (np. medyczne). Oczywiście trzeba liczyć się z możliwością ukradzenia albo zniszczenia sprzętu, dlatego warto rozejrzeć się za używanym komputerem – ja na tego typu wyjazdy trzymam starego netbooka.
- Czytnik e-booków. Większość Polaków tego problemu nie ma (56% z nas nie przeczytało w ubiegłym roku żadnej książki), ale mam nadzieję, że w tym przypadku należycie do mniejszości. W swoje pierwsze podróże zawsze brałem ze sobą książkę. Czasem dwie, kiedy wiedziałem, że czeka mnie długa jazda pociągiem albo wielogodzinne oczekiwanie na lotnisku. Do tego obowiązkowo przewodnik. Wszystko razem ważyło co najmniej kilogram. A w trakcie podróży okazywało się, że albo nie mam czasu na czytanie, albo przeczytałem wszystko i się nudzę, albo książka zamokła i nici z lektury. Dwa lata temu w Seattle dzięki CouchSurfingowi poznałem Dana, u którego spędziłem kilka dni. Dan był fanem fantasy, jego dziewczyna zaczytywała się w klasyce europejskiej literatury, ale w mieszkaniu mieli tylko jeden regał z książkami. Większość czasu spędzali w ręku z Kindlem. Bateria wytrzymuje kilka tygodni, ekran nie męczy wzroku (większość czytników ma ekrany w technologii e-ink imitującej papier), a w środku można pomieścić kilka tysięcy książek. Do tego wszystkie wydawnicze nowości możecie znaleźć nawet na drugim końcu świata i to po niższej cenie. Dzięki Danowi mogłem dokończyć „Nowy wspaniały świat”, którego egzemplarz zamókł mi i musiałem go wyrzucić. A dzisiaj nie wyobrażam sobie podróżowania bez czytnika e-booków. Wszyscy znajomi, z którymi podróżuję, prędzej czy później stwierdzają: „Wiesz co, jednak miałeś rację z tym czytnikiem. Trzeba było kupić”.
- Drobne upominki. Zazwyczaj wrzucam do plecaka kilkanaście pocztówek przedstawiających moje miasto, a do portfela okolicznościowe dwuzłotówki, którymi obdarowuję później przypadkowo spotkane osoby i CouchSurferów, u których goszczę. Trzydziestoletniej Digo, u której spędziłem kilka dni w Szanghaju, tak się spodobał pomysł zostawiania podpisanych pocztówek, że teraz sama obdarowuje nimi CouchSurferów. Niekiedy zostawiam też inne rzeczy, które kupiłem w trakcie podróży, np. w Petersburgu gościłem u Iwana, który wieczorem nie mógł znaleźć otwieracza do piwa. Wręczyłem mu więc otwieracz w kształcie chińskiej maski, który kupiłem sobie w Pekinie. Iwan pytał mnie kilkukrotnie, czy na pewno chcę się pozbywać pamiątki, ale w końcu to tylko rzecz, prawda? Jeżeli jedziecie w rejony, gdzie cywilizacja dopiero wkracza, dobrym pomysłem jest zaopatrzenie się w podręczną drukarkę do zdjęć. Zdjęcie zrobione w towarzystwie lokalnej ludności czy gospodarza jest pamiątką dla obu stron, a na pozaeuropejskiej prowincji nie każdy ma komputer. Takie niewielkie urządzenie rozwiązuje problem.
Nie tylko plecak
Dla mnie podróżniczy minimalizm to nie tylko sztuka pakowania własnego plecaka. To również planowanie i finansowanie wyjazdów. Zdaję sobie sprawę, że stwierdzenia typu: „Nie mam kasy”, „Będzie ciężko z funduszami…” są tylko wymówkami, a nie prawdziwymi powodami, dlaczego wielu moich znajomych spędza wakacje z dala od miejsc, w których chcieliby się znaleźć. Jedni nie wiedzą, jak się zabrać za planowanie, innych przeraża bariera językowa czy kulturowa, jeszcze inni kuszeni wizją kariery w korporacji czy mniejszej firmie (co z tego, że na razie są tylko na bezpłatnym stażu) wmawiają sobie, że tam, gdzie ja jadę teraz autostopem, oni polecą kiedyś samolotem na wakacje. Niemniej wszystkich łączy jeden mianownik – wydają pieniądze na rzeczy, których nie potrzebują albo przyjemności, które nijak mają się do tego, co mogliby przeżyć, gdyby tylko odkładali pieniądze na egzotyczną wycieczkę. I tak wyjście na imprezę to wydatek około 50 złotych (wyjście do klubu połączone z biforem może być dużo droższe), co nawet przy częstotliwości jednej imprezy na tydzień daje ponad dwa tysiące złotych rocznie. Tyle kosztuje powrotny bilet lotniczy Warszawa-Pekin wraz z chińską wizą. Odkładając dodatkowe 500-800 złotych można spędzić miesiąc wakacji w Państwie Środka i zamiast popijać piwo na działce popijać piwo w hutongu przejść się Wielkim Murem, wejść na jedną ze świętych gór buddyzmu, odwiedzić sanktuarium małp, pand wielkich czy Terakotową Armię. Prosta kalkulacja. A dodajmy, że nieraz można znaleźć promocje lotnicze, które za około 1000 złotych pozwalają polecieć do Ameryki Południowej czy Afryki.
Oczywiście nie chodzi o to, aby zabunkrować się w domu i nie wychodzić nigdzie, „bo drogo”. Minimalizm to sztuka odpowiedniego zbalansowania. Jeżeli idziesz na imprezę, zrezygnuj z następnego obiadu na mieście. Jeżeli potrzebujesz nowego swetra, poproś kogoś z rodziny, aby sprawił ci ją na najbliższą okazję zamiast kolejnej koszuli czy zestawu kosmetyków. Nie wstydź się kupować w secondhandach, szukaj używanych przedmiotów i ubrań na Allegro, korzystaj z bibliotek i antykwariatów. Jeżeli poszperasz trochę w Internecie, okaże się, że zaoszczędzić możesz na wszystkim i twoje życie wcale nie będzie przez to uboższe. Odłożone pieniądze będziesz mógł wydać czy to na wymarzoną planowaną podróż, czy inną pasję.
Na koniec muszę wam jeszcze powiedzieć, że nie lubię wyrażenia „wymarzona podróż”. Wskazuje ono jednoznacznie na nastawienie: „kiedyś tam pojadę” i kiedy kolejny rok z rzędu odkładamy naszą podróż na później, nie czujemy się z tym wcale źle – w końcu na ziszczenie marzeń czekamy dłuższy czas, więc co nam szkodzi zaczekać jeszcze trochę? Dlatego lepiej organizujcie planowaną podróż, a nie tę wymarzoną – może tym razem wam się uda?
Łukasz Szoszkiewicz - student i dziennikarz, a z zamiłowania podróżnik. Większośc czasu spędza szwędając się tu i tam po świecie, dlatego możecie go spotkać przypadkiem podczas letnich wakacji. Bloguje na www.choosetravel.pl.