Jeszcze rosną drzewa, które to widziały…

Archiwum / 18.12.2009

{multithumb deafult}Ponad 800 km w jedną stronę, dwie wizy, trzy różne państwa, trzy strefy czasowe, trzy różne rzeczywistości. Dziesiątki niezapomnianych miejsc, setki nowych wrażeń, tysiące pytań bez odpowiedzi. To właśnie niósł ze sobą wyjazd daleko poza granice naszego kraju – do miejsca, z którego niejednemu Polakowi nie dane było wrócić.

 

 

 Zacznijmy od początku

Pierwsze wzmianki o wyprawie do Katynia pojawiły się na początku roku szkolnego. Że ma być organizowany w naszym mieście wyjazd dla grupy młodzieży. Że to pomysł władz miasta i ostrołęckich przedsiębiorców, którzy mieli pokryć koszty wyprawy. Że może znajdzie się miejsce dla kilku harcerzy. „Fajnie byłoby pojechać!”, pomyśleli niektórzy, a przed oczami błyskawicznie mignęły, jak w kalejdoskopie, te niemożliwe do ogarnięcia wzrokiem stepy, ten cichy sosnowy las czy opustoszałe kolejowe stacje. Pierwsze wyobrażenia. W połowie września ekipa ze szczepu była już uformowana. Zaczęły się przygotowania – zarówno kwestie formalno-dokumentowe, jak i pojawiające się coraz częściej refleksje nad przyczynami i skutkami zbrodni katyńskiej, nad tym jak wpływa na poglądy i postawę Polaków i tym podobnych… Czytanie książek, przeglądanie artykułów, piosenek i filmików.

Wreszcie bladym świtem 23 października wszyscy uczestnicy wyjazdu po dwóch uczniów każdej szkoły średniej oraz grupa harcerzy ZHP i ZHR stawili się na miejscu zbiórki, odprowadzani przez stadko rodziców zaniepokojonych, że albo zamarzniemy w tej Rosji, albo ktoś nas tam porwie, albo wytropi nas KGB i zamknie w więzieniu… Przepełnieni wewnętrznym optymizmem i ogólnie pojętą ciekawością władowaliśmy się do autobusu. Bezsensem jest opisywanie przebiegu podróży, szczegółów dotyczących widoków czy niezwykłości widzianych za oknem naszego wehikułu kresowych krajobrazów – lepiej od razu przejść do sedna sprawy, czyli samej Rosji.

„Tu jest Rosja. Tu się je koperek”

Przestawiamy zegarki dwie godziny do przodu. Tutaj już zapada zmrok. Na pierwszy rzut oka rosyjskie miasto niewiele różni się od takiego nad Wisłą. Domy, bloki, place, pomniki, fabryki. Ślady przeszłości i teraźniejszości. Trochę tylko rzucają się w oczy napisy cyrylicą, które ci, którzy zasmakowali wcześniej języka, odczytują ku uciesze całej reszty: „Nowaja kolekcija”, „Picca” czy „Obuw”. Potem dopiero pojawiają się zaskakujące szczegóły, takie jak plac defilad z ogromnym pomnikiem Włodzimierza Iljicza i czerwoną bramą zwieńczoną gwiazdą czy chipsy o smaku czerwonego kawioru na sklepowej półce. Czasami te niuanse wywołują ryk niepohamowanego śmiechu, na przykład toaleta w Domu Kultury z czterema sedesami obok siebie, bez żadnej przegródki, gdzie można kulturalnie załatwić się w miłym towarzystwie.

Kulinarnie, z tego co zdążyliśmy doświadczyć, również niewielkie różnice w porównaniu z Polską. Tylko wszystko obficie pokryte koperkiem.

Smoleńsk to potężne miasto jeszcze lśniące dawnym blaskiem – majestatem dawnej twierdzy, bijącym w oczy złotem monumentalnej cerkwi; miasto czczące poległych mieszkańców i rosyjskich żołnierzy, miasto naznaczone przez wojnę z Napoleonem i II wojnę światową, odnoszące zarówno korzyści, jak i liczne straty z położenia na drodze z Europy Środkowej do Moskwy. Jest to miejsce w sumie nie bardzo znane Polakom, a szkoda, bo przez wieki wiele polskich historii splatało się z tym miejscem.


„O pewnym brzasku w katyńskim lasku strzelali do nas Sowieci…”

Docieramy wreszcie do punktu kulminacyjnego naszej wyprawy, czyli do niepozornego lasu pod Smoleńskiem. Wysiadamy tuż koło stacji kolejowej Gniezdowo i dalej ruszamy pieszo. W głowie brzmią pojedyncze wersy piosenki Kaczmarskiego, błąkają się myśli wszelkiego rodzaju i pojawia się ciekawość, co tam zastaniemy. Przed oczami stają pojedyncze sceny z filmu Wajdy, a także „Sprzączki i guziki z orzełkiem ze rdzy, po miskach czerepów – robaków gonitwy. Zgniłe zdjęcia, pamiątki, mapy miast i wsi…”. Na miejscu uderzają cisza i spokój. Msza i apel poległych, zakończony biciem podziemnego dzwonu przypominającemu o tym, że prawdy nie da się ukryć, świetnie wpasowują się w atmosferę lasku.

Potem mamy chwilę, żeby samemu posłuchać opowieści milczących świadków tamtych wydarzeń – drzew, „które to widziały”, ziemi, „która pamięta ślad buta, smak krwi”, nieba, która wciąż brzmi wystrzałami, a Igor przeżywa jedną z najważniejszych chwil w swoim harcerskim życiu. Chyba jako pierwsza osoba w historii w katyńskim lasku otrzymuje naramiennik wędrowniczy.

Co czuje się właśnie tam? Katyń, Charków, Miednoje to nie drugi Grunwald ani nie drugie Termopile. To nie miejsce spoczynku poległych za ojczyznę, ale obywateli swojej ojczyzny. I to tych najbardziej wartościowych, których tak bardzo Rzeczypospolitej brakowało. Nadal brakuje. Nie tych, którzy przez swoją romantyczną ofiarę tworzyli podwaliny pod budowę domu, któremu na imię „Polska”, lecz tych, którzy go budowali swoją mądrą i uczciwą pracą. To motywuje do działania – jesteśmy po prostu kontynuatorami ich ścieżki, ku sprawiedliwej, pięknej i szanującej obywateli Polsce. Ale zawiało patosem… Aż trochę głupio.


Przyjaźń polsko-rosyjska. Mission:Impossible?

Dawno, dawno temu był sobie Lech, Czech i Rus… Historia pokazała, że jak Lech i Rus rozeszli się w swoje strony, to rzadko ich ścieżki się spotykały. Przyznam, że przed wyjazdem próbowałam znaleźć choć pojedyncze przykłady w miarę przyzwoitych relacji polsko-moskiewskich. Historyk ze mnie bardzo marny, ale i tak nie sposób nie zgodzić się, że takich przykładów nie wyszukamy zbyt wiele. Jeśli już coś się zdarzyło, to wynikało raczej z konkretnych interesów, zależności finansowych czy strachu. Jedyny sensowny przykład, oprócz bitwy grunwaldzkiej czy mariaży z członkami rodzin królewskich z drugiego kraju, to fragment Mickiewiczowych „Dziadów”. Wieszcz podkreślił przyjaźń z dekabrystami, mieszkańcami carskiej Rosji, protestem nie przeciw temu narodowi, ale uciskającemu ludzi systemowi. Dziś jest w sumie w pewien sposób podobnie. Kolejne rocznice mijają w atmosferze sporów, przepychanek, obwiniania się za przeszłe sprawy. Niewiele osób wie, że znaczną część katyńskiego lasku zajmuje także cmentarz rosyjski, gdzie spoczywają ofiary z lat 30. – tych którzy nie pogodzili się z nową, bolszewicką rzeczywistością.

Minęło już 70 lat, a my nadal potrafimy się tylko oskarżać i uciekać od przyznania się do winy. Ktoś kiedyś fajnie powiedział, że „narody sumienia nie mają”. A my, Polacy, za wszelką cenę staramy się te sumienia znaleźć. I zamiast działać tu i teraz na rzecz przyszłości, grzebiemy w przeszłych sprawach i obwiniamy za wszystkie porażki innych. I w tym wszystkim zapomina się o najważniejszym: o szacunku do tych, których już z nami nie ma. Ciągle chcemy walczyć i wspominać dawne wojny, nie dając szansy na nawiązanie współpracy czy przyjaźni z nowymi pokoleniami. Może właśnie dlatego pod filmikami o zbrodni katyńskiej na YouTube więcej jest komentarzy w stylu „
jeb** ruskie psy” niż „chwała bohaterom!”. To smutne. Myślę, że każdy powinien udać się do cichego, niemalże niezmienionego przez lata lasku katyńskiego, aby to sobie uświadomić.

 

 

  Karolina Koronka – HO, przyboczna 8 OGDH Wilki, członkini 13 KDW Piątek, hufiec ZHP Ostrołęka, tegoroczna maturzystka.