Jeszcze tysiąc zakrętów… i inne przygody.
Kolejna część przydługiego, ale jakże pasjonującego cyklu o szalonej wyprawie szalonych ludzi najzwyklejszą rzeką. Tratwa zwodowana, życie zorganizowane, płyniemy, a przed nami to co najlepsze – zakręty, zakręty, zakręty… Jeszcze ich kilka będzie.
Wojtek Pietrzczyk
Na razie walczyliśmy z Pisą i poznaliśmy pierwszą trudność – zakola. Jest to tak kręta rzeka, że chociaż ujście ma bardziej na południe niż początek, to zdarza się jej płynąć na wschód, zachód i – co najbardziej denerwuje – chwilami na północ. Odległość 50 kilometrów lądem, pokonana Pisą liczy ich 80. Już wieczorem natknęliśmy się na „stoosiemdziesiątki” – rzeka zmienia kierunek biegu o 180 stopni, czyli zaczyna płynąć zupełnie w drugą stronę. Kiedy zaszło słońce (na czerwono, co oznacza zwykle deszcz) po kilku takich „odkrętkach” zgubiliśmy zupełnie orientację.
Kierunek wskazywało nam najpierw disco–polo płynące z samotnej przyczepy kempingowej. Musieliśmy pokonać wiele kilometrów rzeką, żeby się oddalić od tych cudowności.
Potem wzeszedł księżyc – i świecił raz w plecy, raz w twarz, raz od boku, obojętnie którego. Po opracowaniu kilku prawie niezawodnych zasad (np. że po dwóch zakrętach w lewo raczej następuje zakręt w prawo), płynęło się raźniej.
Wtedy osiadła gęsta mgła. Prześwietlający ją księżyc fundował nam „zabawę” z konarami, wystającymi z wody elementami których tak naprawdę… nie było. Dodatkowo światło księżyca przebijające się przez gałęzie starych drzew, nagła cisza, świadomość tego, że zanurzane całkiem tyczki nie zawsze sięgały dna… Darek zaproponował, że każdy streści horror jaki ostatnio oglądał. Nie zgodziliśmy się, chyba słusznie. Nagle poderwał nas głośny plusk gdzieś niedaleko, wydawało się że to znów szczupaki, ale brzmiało to trochę inaczej… Zagadka wyjaśniła się, kiedy zauważyliśmy ciemny kształt przepływający obok tratwy, potem płynący chwilę przed, następnie zatrzymanie i… plusk! Byliśmy na terenie bobrów. Tej nocy nikt nie poszedł spać, zabawy z bobrami trwały do rana – w tym momencie, kiedy nie jest już ciemno, ale jeszcze nie jest jasno można było je obserwować w całej okazałości. Nie są to ani ładne, ani szybkie zwierzęta, ale na pewno interesujące. Nas osobiście one i ich prace zaczęły irytować po godzinie.
Omijanie zwalonych pni, bobrzych tam i wystających z wody konarów (wystawały dokładnie tak, jakby mówiły „nabij się na mnie”) to nie były jedyne atrakcje tej nocy. Płynęliśmy cały czas w nurcie, żeby uzyskać jak największą prędkość. To zmuszało nas w pewnych momentach do przepływania bardzo blisko brzegu. I właśnie w tym momencie można było usłyszeć chrząkającego gniewnie jelenia, stadko dzików tratujących zapewne wszystko co spotkały na swojej drodze, wściekłe ujadanie (psów? wilków?). Cumowanie odpadało, zresztą i tak mieliśmy plan płynąć przez całą dobę. Jedynie rozmowa o łosiach dodała nam trochę otuchy – doszliśmy do wniosku, że nawet gdybyśmy je spotkali w wodzie, nie zaatakowałyby nas, bo to „nie w ich stylu”. Pocieszyło nas to. Aż do rana eskortowały nas 3 łabędzie – dwa duże i jeden mały, więc wtedy, kiedy się akurat nie baliśmy, odczuwaliśmy coś na kształt otaczającej nas zewsząd magii, którą odczytywaliśmy za pomocą takich znaków jak chociażby te łabędzie – nawet jeśli załoga składała się z elektronika, fizyka i tylko jednego rzekomego humanisty, to i tak przeżywaliśmy to – wydaje mi się, że można tak powiedzieć – romantycznie. Słowo „przygoda” odtąd znaczyło dla nas coraz więcej, przypominało się nam uczucie doświadczane przy czytaniu książek o Indianach pod kołdrą. Naprawdę.
Rano spojrzeliśmy na siebie malutkimi od niewyspania oczkami i uznaliśmy, że wciąż się nam to podoba. Napotkany rybak stwierdził, że drogą do Piszu będzie 16 kilometrów. Czyli rzeką mogło to być już ponad 20. Las się przerzedzał, wkrótce otoczyły nas pastwiska pełne koni, krów, byków podchodzących do wody, aby się napić… Tak nam mijała dalej podróż, pozycję określaliśmy na podstawie miniętych po drodze mostów – w zasadzie czekaliśmy na drewniany most w Wincencie, od którego już podobno tylko 20 kilometrów dzieliłoby nas od ujścia (taką informację otrzymaliśmy telefonicznie gdzieś w południe). Ale nie znaliśmy nawet nazw bardzo nielicznych miejscowości, przez które przepływaliśmy (bo nie zabraliśmy mapy – raczej specjalnie, żeby wrażenia były większe), nie wiedzieliśmy że most jest jeszcze bardzo daleko… Na razie rzeka nieco zwolniła, rozlała się szerzej (jakieś 40 metrów) i przyjmowała spokojnie dopływy (Rybnica, Turośl, Rudna – to były raczej strumyczki niż rzeki chociaż w połowie takie, jak Pisa). Przez kilka godzin rano świeciło przysłonięte przez chmury słońce. Zdołało ono wysuszyć wilgoć z całonocnej mgły, rozgrzać nam troszkę nogi (płynęliśmy wszyscy w sandałach i bywało zimno), zaświeciło nawet raz z większą mocą, potem osłabło.
W tym momencie zaczęło dość mocno wiać. Chyba od wschodu, zresztą przy tak meandrującej rzece wszystko jedno – czekaliśmy jedynie na odcinek rzeki, który układał się tak, że wiało nam od tyłu. Druh Bosman przyczepiał wtedy róg fałowy żagla do końca swojej tyczki, „środkowy” trzymał pozostałe rogi żagla i jechaliśmy z potrojoną prędkością przez 100 – 150 metrów, bo zbliżał się zakręt i trzeba było szybko zwijać żagiel i brać się do porządnej roboty. Mieliśmy ze sobą grot od „Pirata” – z czerwonym toporem na środku. Kiedy starsza kobieta na brzegu zaczęła się śmiać (przyjemnie, bo do nas, nie z nas) wołając „Robinsonowie płyną”, wtedy pokazaliśmy żagiel, mówiąc że jesteśmy wikingami.
W tym czasie wpadliśmy na pomysł skonstruowania masztu – znaleźliśmy odpowiedni materiał, prawie do końca owa żerdka leżała na naszym pokładzie. Na Narew w każdym razie byłoby to dobre. Przyjdzie czas wypróbować i ten wariant, za rok.
Około południa napotkaliśmy kajakarzy. Kierownik wycieczki dysponował mapami, dowiedzieliśmy się że jeszcze prawie czterdzieści kilometrów. Pierwsza doba się jeszcze nie skończyła, my mieliśmy połowę trasy za sobą – sama radość. Kajakarze często przystawali na posiłki, czy odpoczynki, wobec czego płynęli równo z nami aż do wieczora, kiedy to rozbili obóz, a my zniknęliśmy z ich oczu na zawsze.
Po południu zaczął się deszcz – przychodził, potem kwadrans przerwy i znowu. Do tego doszła dość mocna burza… Tego dnia widzieliśmy ze trzy tęcze. Zachód słońca zabarwił całą rzekę na pomarańczowo – w nieprzerwanych strugach deszczu. W tej scenerii dopłynęliśmy do upragnionego mostu w Wincencie.
Nas czeka jeszcze sporo przejść, na Was czeka nowe „Na Tropie”, już za miesiąc, jeśli oczywiście nie stanie się nic nieprzewidzianego i numer nie ukaże się wcześniej…