Jeszcze tysiąc zakrętów i inne przygody

Archiwum / 23.02.2007

Przykładowy obraz

Jeżeli żegluga rzeczna w czasie dnia może być fascynująca, to jak określimy żeglugę rzeczną nocą? Należy tu zastosować stopniowanie opisowe – „bardziej fascynująca” lub „najbardziej fascynująca”(1)

 

Wojtek Pietrzczyk

Kolejna noc była chyba najdłuższa w życiu dla wszystkich. W naszym stanie praca tyczkami była tak normalna, że można było przy niej spać. Walka z przysypianiem urozmaicona była licznymi omamami – rozmowy, które sobie tylko wyobrażaliśmy, siedzący w trzcinach koledzy ze szkoły, najgorsze było budzenie się na wachty, które wydawało się snem, a było rzeczywistością. Sny też mieliśmy nienajgorsze – najczęściej był to płynący za nami obóz, stąd nieustanne skargi „dlaczego łodzie kabinowe nas nie wezmą na pokład?”. Około północy znów pojawiły się bobry – tym razem nikt nie zwracał na nie uwagi.

Co ciekawe, u Druha Bosmana w pewnym momencie zaszła dziwna reakcja – przestał przysypiać, powiedział do siebie „Mam rentgen w oczach!” i rzeczywiście widział najmniejsze przeszkody. Pracował przez ponad dwie godziny, aby „nie zmarnować ciągu”, nieco później obudził zmianę. Była 2:30.

Kiedy poszedł spać, na dziobie został Darek z latarką, ja zaś na rufie. Obydwaj byliśmy coraz mniej świadomi tego, co się wokół nas dzieje. Wtedy trafiliśmy na wir, lub po prostu odbicie prądu (nie wiadomo co się tak naprawdę działo), tratwa zaczęła poruszać się ruchem wirowym i zatrzymała się niespodziewanie.

Rzuciło nami lekko do przodu, udało się nie spaść. Staliśmy zatrzymani na wystającym nie wiadomo skąd konarze. Noc była wyjątkowo ciemna, Darek włączywszy latarkę ocenił sytuację – konar wbił się pomiędzy worki i jest niedobrze. W takich sytuacjach najlepiej byłoby się wycofać, ale przy takim prądzie to niemożliwe. Głębokość 1,8 metra (prawie cała długość tyczki – pod warunkiem że prąd nie wyrywał jej z ręki) uniemożliwiała manewry. I myśleliśmy, że zastanie nas tam dzień – nie uda się pokonać Pisy w dwie doby i nie uda się dopłynąć do Warszawy w pięć dni… Darek podwinął rękawy, połamał  rękami to, co się dało, zaparliśmy się na tyczkach tyle, ile mogliśmy i spróbowaliśmy popchnąć nie do tyłu, czyli pod prąd, ale w bok. I jakimś cudem się udało. Po mrożącym nam krew w żyłach chrobotaniu gdzieś na dolnej warstwie butelek zeszliśmy z przeszkody i popłynęliśmy dalej swobodnie.

Około czwartej zaczęła się szarówka. Dziesięć minut później trzeba było obudzić Bosmana, co też uczyniliśmy. Standardowe procedury wyglądały tak, że człowiek wybudzał się powolutku, kilka razy trzeba było powtarzać, spokojnie tłumaczyć, że jesteśmy na tratwie, sami, nie wiadomo gdzie. Tak więc Druh Bosman stał i budził się, śniło mu się, że jest na tratwie i że ma wstawać.

Tymczasem zbliżało się do nas drzewo. Rosło ono nie do góry, ale w bok – nad samą wodą, zajmując jedną trzecią szerokości rzeki. Pod nim rwał nurt.
Druh Bosman nie widział tego drzewa, nie wiadomo czy przyśniłoby mu się, nawet gdyby je zobaczył z bardzo bliskiej odległości.
Drzewo nie było zielone – o tej porze wszystko było jednakowo szare.

Staliśmy na tratwie machając z całej siły tyczkami, naturalnie znowu nie sięgaliśmy dna. Zostawało nam wiosłowanie, jak to bywa w podobnych sytuacjach, bardzo szybkie. Wiosłowaliśmy na tyle sprawnie, że tratwa była już w połowie poza zasięgiem drzewa. Druh Bosman posłyszał ostre „Siadaj!” i usiadł po turecku, wciąż jeszcze nie wiedział czy mu to się śni, czy raczej nie.

Drzewo było już stare, między gałęziami dojrzałem kępki mchu. Potem wszystko działo się bardzo szybko. Stałem na samym końcu tratwy, przyjmując obronną pozycję, a kiedy wjeżdżaliśmy w drzewo złapałem gałąź, która została mi w ręku. W drugiej ręce miałem jeszcze tyczkę – w momencie uderzenia o wodę wypuściłem wszystko, jeszcze przez sekundę się dziwiłem, a potem może niezbyt ładnym, ale jak się okazało skutecznym  stylem goniłem tratwę, uważając żeby nurt mi nie zerwał sandałów.

Darek zaczął chwytać się trzcin, Druh Bosman się obudził i zrobił to samo. Wyrwali ich troszkę(2), zanim się udało zatrzymać tratwę. Teraz trzeba było tylko podpłynąć nieco z boku, tak żeby nie wciągnęło mnie pod, lub żeby nie potłukło mnie o tratwę. Złapałem podaną mi przez Bosmana tyczkę (tak mi się wydaje, chociaż nikt tego nie pamięta) i wgramoliłem się na pokład. Jeszcze w Rydzewie przypadkowo natchnęło mnie żeby wziąć rezerwowy polar – teraz się przydał, tak jak koszulka, w której pierwotnie miałem zdobywać Warszawę. Spodnie zapewnił Darek, lekko wilgotne(3), chociaż miał je pod swoimi spodniami przeciwdeszczowymi. Tak ubrany złapałem się od razu za tyczkę, żeby się rozgrzać.

Już prawie dopływamy (w opowiadaniu), a w tym momencie Autor (w najprawdziwszym życiu) dopija oranżadę i rzuca butelkę do pudełka z napisem „tratwa 2007”. Czytelnicy rzucają puste butelki do kosza na śmieci, który w polskich domach znajduje się zwykle pod zlewem. Do zobaczenia za miesiąc.

Wojciech Pietrzczyk

1.Druh Bosman jako posiadacz umysłu ścisłego przyjął te rewelacje do wiadomości jako – tako, jednak nie zgodził się już na dołączenie lirycznych wyznań Autora (chodzi o wiersz „Zawywszy boleśnie ku pełni Księżyców…”). „Tekst musi mieć mocny początek i ciekawe zakończenie – stwierdził – i tyle – podsumował – a tak, to by się to za przeproszeniem kupy nie trzymało”

2. Dwu-trzymetrowy pas

3. To jest względne pojęcie, można sobie wyobrazić czym dla nas było „suche” albo „lekko wilgotne” – wszystko to, czego nie dało się jeszcze wyżymać.