Jeszcze tysiąc zakrętów i inne przygody
Wyobraźmy sobie, że jest pogranicze dnia i nocy, po kilku ekscesach, takich jak niespodziewane kąpiele, mamy serdecznie dość, a rzeka się nie kończy, jakby na złość znowu zaczyna się strasznie wić… To jeszcze nie koniec pasjonującej opowieści. Jeszcze trochę!
Po sześciogodzinnej przerwie znowu zaczynało kropić.
Praca zaczynała być cięższa – rzeka zwęziła się do około 20 metrów, nurt zaczynał rwać, pojawiły się głazy i kamienie w niespotykanej ilości. Chłopaki ucieszyli się, kiedy oznajmiłem im, że tak wyglądają warunki przy ujściu i że już niedaleko. Bosman stwierdził, że jeśli tak mówię, to na pewno jeszcze 50 zakrętów. Gdy parę minut później odwróciłem się do niego, zakomunikował mi z uśmiechem „Siedem..”. Całe szczęście, albo przysnął, albo zapomniał, bo w pewnym momencie przestał liczyć.
O szóstej zaczęło padać na dobre. Troszkę siny wyciągnąłem plandekę i siadłem pod nią, troszkę nawet przysnąłem. Załoga prężyła się jak mogła, rzeka pokazywała wszystko, co miała „najlepszego” – znowu zakręty o 180 stopni, chwilę potem nurt jak w górskim strumieniu… O godzinie 7:50 Darek przeczytał znak: „Uwaga! Kamienna rafa!”. Sam dodał od siebie tylko „padnij!”. Załoga legła na pokładzie, kilka metrów przed nami kipiała woda, tuż pod nią sterczała zapora z ogromnych, prawie półtorametrowych głazów. Przeszliśmy szczęśliwie metr nad nią. Chwilę potem siedzieliśmy, patrząc na zbliżającą się Narew, aż w końcu odczytaliśmy tabliczkę „rzeka Pisa 80 km”. Pisa zrobiona.
Kilometr Narwi pokonaliśmy dość szybko, już o 8:15 dobijaliśmy do brzegu tuż przed mostem w Nowogrodzie. Pod ów most przenieśliśmy wszystkie rzeczy, rozłożyliśmy ogromną plandekę, tam gdzie była jeszcze sucha położyliśmy się i nakryliśmy tylko trochę wilgotnym śpiworem. Nad mostem rzucało już żabami – nie chciało nam się wychodzić.
Zadzwoniliśmy po prognozę do Kielc. Druh Lucjan stwierdził, że to się może utrzymać. I tu trzeba było podjąć trudną decyzję, ale zrobiliśmy to. Bardzo patetycznie brzmi to w chwili, kiedy już bez emocji to piszę, ale padły słowa „Nic nas nie może zatrzymać – tylko my sami…”. Zostawiamy Narew na przyszły rok, a te 80 kilometrów to i tak wyczyn na granicy naszych możliwości. Postanowiliśmy poleżeć tak kilka godzin.
Długi powrót do domu.
Trzeba było wstać, chociaż troszkę siąpiło. Stanęliśmy nad brzegiem, wyrzucono tyczki gdzieś daleko. Potem stanęliśmy na baczność i powiedziałem:
„Rozkaz S1/2006. Z chwilą demontażu tratwy zwalniam z funkcji kapitana druha Wojciecha Pietrzczyka. Zwalniam z funkcji Bosmana druha Marcina Dziewięckiego. Zwalniam z funkcji pierwszego oficera druha Dariusza Plewę. Wszystkim gratuluję, sami wiecie czego. Rozejść się.”
Zdemontowaliśmy „Ripostę”. Podest popłynął, być może do Warszawy, butelki wyrzuciliśmy do pojemnika z napisem „plastik” (okazało się że woda nalała się tylko do dwóch), siatkę, worki po butelkach i linę zabraliśmy ze sobą. Jednak wszystko, co musieliśmy zabrać, było nasiąknięte wodą i ważyło około 40 kilogramów. Rozwiązaniem był „cukierek”. Powstał on przez owinięcie tych sprzętów plandeką i zakręcenie jej końców tak, żeby można je było zarzucić na ramię i nieść we dwóch. „Cukierek” strasznie cuchnął, ale nam to nie przeszkadzało w ogóle, a okazało się podczas dalszej podróży niezwykle przydatne.
A dlaczego? Nieuchronnie zbliża się podsumowanie, finał podróży zaskakujący jak przejazd tramwaju w Kielcach, powiedzmy że jeszcze miesiąc i macie szansę się dowiedzieć.