Kapryśni i płaczliwi

Archiwum / 04.05.2007

Wybrany obrazUdomowienie zwierząt w okresie neolitu zaowocowało zmianami w ich wyglądzie i zachowaniu. Kozy i owce zmniejszyły się, stały się wrażliwsze i mniej odporne na choroby. Czyżby podobne zjawisko dotknęło harcerzy?

 

 

 

 

Na pierwszym biwaku w życiu byłam głodna, zmarzłam i wpadłam do bagna. Wybiłam bark, gdy graliśmy w rugby. Nocą nosiliśmy po kilka kilometrów materace do lasu i nikt się nie skarżył. Dlatego, gdy patrzę na współczesnych harcerzy, myślę: marudne mięczaki.

Wiem, wiem, wiem – do ZHP wstępowałam w jakiejś mitycznej przeszłości, 13 lat temu. Karimata była ostatnim krzykiem mody, a ci, których nie było na nią stać kupowali alumatę i marzli. Harcerze nosili długie włosy, a harcerki na biwak przybywały bez makijażu. Ekstremum śpiwora wynosiło +10 stopni, herbatę piło się z menażki, a nie kubka, a butelka Coli dopiero wypierała manierki z wodą. Na całą drużynę przypadał jeden szczęśliwy posiadacz telefonu komórkowego. A podczas obozu do sklepu chodziło się raz w tygodniu.
Może było trudniej, ale nie na tyle, by pouczać kolejne harcerskie pokolenia słowami: „za moich czasów…”. Bo żadna ze zmian w wyposażeniu (kilogramowe namioty zamiast beczek), stroju (górskie buty zamiast opinaczy) czy komunikacji (esemesy w miejsce listów) nie usprawiedliwia takiego podejścia. Z wyjątkiem bolesnej przemiany, jaką przeszła psychika przeciętnego harcerza i brak etosu, którego częścią była zasada, że nie marudzi się bez porządnego powodu.

Słabo mi, gdy odwiedzając kumpli, którzy zostali instruktorami widzę ich podopiecznych. Po dziesięciu kilometrach marszu połowa drużyny popłakuje, bo ma zakwasy. A druga połowa buntuje się, zrzędzi, uwala w trawie i nie chce dalej iść. Reakcją wyuczoną na hasło „bieg nocny” jest przerażenie w oczach. Nic im się nie chce: ani pracować, ani się bawić. My pływaliśmy po jeziorze kanapą i urządzaliśmy wojnę w rzucaniu kisielem. Gdyby zaproponować tę zabawę dzisiejszemu piętnastolatkowi, pewnie popatrzyłby na nas jak na idiotów. Nie czuliśmy się twardzielami, bo twardzi to byli ci, co już z drużyny odeszli i o których opowiadało się historie. Podobnie jak obecnie nie czułabym się odważna przy tej grupie harcerzy, którzy uprawiają sporty ekstremalne. Natomiast przy całej reszcie czuję się niczym Spartiata porównujący się z Ateńczykiem. I wiem z czego wynika różnica między nami.

Dzisiejszym harcerzom nie jest wstyd chodzić na łatwiznę. W felietonach „Na tropie” wielokrotnie była mowa o wartościach, ale wartością, o której wspomina się najrzadziej jest siła charakteru. Niektórzy drużynowi sądzą, że charakter kształtują umoralniające pogadanki – o tradycji, o drużynie, o tym jaką siłą jesteśmy. Ale zwykle o wiele lepszy skutek daje dobry przykład. Zgrana drużyna nie musi i nie mówi: „jesteśmy zgrani”, po prostu taka jest.

Tymczasem do przezwyciężania własnych słabości współczesne harcerstwo zachęca być może w sferze duchowej, ale nie fizycznej.

Nie proponuję hodowania małych zethapowskich kulturystów czy gimnastyczek sportowych. Ani znęcania się nad młodzieżą, chłostania pokrzywami i doprowadzania do łez. Ale nie rozumiem też zwierzchników, którzy pasują przy najlżejszym proteście wychowanków. Nie chcesz grać w piłkę? To nie gramy. Przyniesiesz drewno? Nie? Nic nie szkodzi, sam przyniosę. Zorganizujemy podchody? No faktycznie, trochę to dziecinada, macie rację, zostańmy w obozie. Po kilku protestach wszystkiego odechciewa się samemu drużynowemu. Zamiast wyzwań pojawiają niesławne zabawy w pląsy albo nudnawe zbiórki, na których harcerze rysują tropy zajączków i sarenek na śniegu. W drużynie zostają nieliczni, a nowych chętnych nie widać. Bo kto by się chciał zadawać z takimi nudziarzami.

Podejrzewam, że wielu ekipom dobrze zrobiłoby wyrzucenie co bardziej marudzących druhów na zbity dziób. Harcerstwo powinno mieć choćby z lekka elitarny posmak, a chętni powinni czuć, że trzeba się przyłożyć, walczyć ze słabościami i coś poświęcić, by stać się jego częścią. W głębi serca młodzi wcale nie chcą, by ciągle im ustępować i głaskać po głowie. Chcą przeżyć przygodę, a nie odhaczać kolejne sprawności.

 Małym mieszczuchom dobrze robi pomęczenie się w lesie czy spanie pod gołym niebem. Tylko harcerstwo coraz rzadziej daje im na to szansę.

 

Wybrany obrazEwa Wozińska – dziennikarka Gazety Poznańskiej, autorka kilkudziesięciu reportaży. Studentka IV roku etnologii i antropologii kulturowej oraz I roku wschodoznastwa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Była harcerka 79 Poznańskiej Drużyny Harcerskiej „Wilki” im. Wa-Sha-Quon-Asin.