Kasa, kasa, kasa
Dziś o tym, ile kosztuje realizacja marzeń i dlaczego tak dużo.
Z początku czcza dywagacja. Czy rozpatrywanie marzeń pod kątem opłacalności ma sens? Z perspektywy ekonomicznej racjonalności, nasza wyprawa, co znajduje potwierdzenie w opiniach nieżyczliwych kanapowych ziemniaków, to gigantyczna strata czasu i pieniędzy – dwóch zasobów, których efektywne gospodarowanie jest dzisiaj wybijane kursywą – i to pogrubioną – we wszelkiej maści tekstach mówiących „jak żyć”. Cztery miesiące? To w dzisiejszych czasach dla młodego człowieka epoka. „Fajna ta wasza wycieczka, ale w CV sobie tego nie wpiszesz” – usłyszałem ostatnio. No tak, cztery miesiące kompletnie zmarnotrawione. Nie przybędzie „twardych kompetencji”, nie odbędziesz bezpłatnego stażu lub praktyki, w komórce nie przybędzie nowych kontaktów – i tak w nieskończoność. Agnieszka Waligóra, która wraz ze swoim mężem Mateuszem podróżuje teraz rowerami przez Amerykę Południową (NaKrańcach.pl), powiedziała, że „jeżeli marzenie można przeliczyć na pieniądze, to przestaje ono być marzeniem”. Pełna zgoda, bo wartość marzenia tkwi w tym właśnie, że jest ono marzeniem. Tyle, że fruwając myślami w kosmosie, wyprawy nie zorganizujemy. Dlatego, czym prędzej, ba, już na samym początku, trzeba zderzyć się z zasobnością własnego portfela. Uprzedzam, zawsze jest zbyt szczupły.
Budżet wyprawy, który skonstruowaliśmy prowizorycznie jakieś pół roku temu, opiewał na 27 000 złotych dla dwóch osób, co daje 13 500 zł na głowę. Kwota ta obejmuje wszystko: od samolotów, przez wizy, po sprzęt i „amortyzację” (kwotę potrzebną na niespodziewane wydatki). Suma wbiła nas delikatnie w ziemię, ale nie odbiegała też znacząco od moich przewidywań. Dużo to czy mało? Kwestia względna. Ale spójrzmy głębiej w proces tworzenia budżetu, by zrozumieć skąd taka, a nie inna kwota.
Pierwsze przymiarki do tworzenia budżetu to głębokie i dokładne rozeznanie sytuacji ekonomicznej w terenie do którego zmierzamy. Ogólne i upowszechnione przekonanie jest takie, że kraje środkowej Azji są względnie tańsze o kilkadziesiąt – kilkanaście procent w porównaniu do Polski. Ale wystarczyło wstukać kilka stron internetowych w przeglądarce, by przekonać się, że Uzbekistan oferuje ceny produktów żywnościowych na podobnym poziomie, że Tadżykistan jest względnie tańszy, ale bywa różnie, a Chiny zachodnie wcale nie są tanie. Wiele bardzo cennych informacji, które – w połączeniu z analizą relacji z wypraw, które ostatnimi czasy tam działały – pozwoliły na ustalenie kwoty 10$ na osobę na dzień, jako niezbędnej do przeżycia, zdobycia jedzenia, od czasu do czasu noclegu pod dachem. To, moim zdaniem, kwota minimum. Włoska para, z którą korespondowałem, w 2011 roku przejechała pół naszej trasy z założeniem 30$ na dzień, ale też inaczej definiowali swoje potrzeby, bardzo często korzystali z prywatnego transportu i noclegu. 10$ to kompromis, który wymaga od nas sporej wstrzemięźliwości, oszczędności i gotowości do mierzenia się z wielodniowymi trudami podróży bez „cywilizowanych” standardów.
Mnożymy 10$ przez ilość dni na wyprawie i wychodzi nam okrągła sumka, stanowiąca ok. 35% całego budżetu. Reszta dedykowana jest sprzętowi, transportowi i wizom. No właśnie – wizy. Wizy są druzgocące. Głównie dlatego, że jest ich dużo (7), ich zdobycie jest biurokratycznym piekłem i są drogie. Ceny różnią się w zależności od tego, gdzie je wyrabiamy, ale kwota za wszystkie to około 2500 zł. Trzeba to przełknąć, swoje odstać i dziwić się później, jak to jest, że my tu hop, w Schengen, przekraczamy granice nawet się nie zatrzymując, a tam ta stronicowa wbitka do paszportu to kwestia powodzenia wyprawy.
No i transport. Samolotami trzeba te kilkanaście tysięcy kilometrów przeskoczyć. Nie ma wyjścia. Tu jest o tyle dobrze, że rezerwacje poczynione zawczasu, są zazwyczaj tańsze, a jak przetrząśnie się internetowe wyszukiwarki połączeń, to może i trafi się dobra promocja. Nasze bilety, do Taszkientu i z Katmandu do Warszawy, kosztowały w sumie około 2500 zł za osobę. Jak na cenę za dwa duże połączenia na drugi koniec Azji to bardzo dobry wynik.
Sprzęt – tutaj nasz budżet nieustannie podlega fluktuacjom. Bo zawsze można taniej. Ot, taki rower – części do niego kupujemy wysokiej klasy, ale praktycznie zawsze używane. Dzięki specjalistom w swojej klasie (czyli RetroMTB.pl) nie kupujemy „dziadostwa”, ale sprawnie funkcjonujące przerzutki, koła, piasty, korby, etc. Oszczędność względem nowych części to ok. 70%! Inaczej sprawa wygląda w temacie sprzętu biwakowego. Tu zazwyczaj ciężko o kompromis – sprzęt musi być niezawodny i nowy, z gwarancją. Sam namiot to koszt ok. 800 zł. Drugie tyle za palnik wielopaliwowy, etc.
Ostatnim elementem budżetu są tzw. wydatki nieplanowane, czyli „amortyzacja”. Trzymamy się zasady, by jej nie naruszać i zachować na czas wyprawy. Kwota ta to około 2000-2500 zł na osobę. Wystarczy, by gruntownie wyremontować rower, zorganizować bezpieczny transport, w przypadku kontuzji/choroby przeczekać kilka dni w przydrożnym hoteliku lub pokryć nieplanowane wydatki (które z pewnością się pojawią).