Kominek w sali na pierwszym piętrze

Archiwum / 24.12.2006

Wybrany obrazJedenasty raz wszedłem po tych krętych schodach do sali na pierwszym piętrze. Przy kominku siedziało kilkanaście osób. Niektóre z nich znam dłużej niż połowa życia. Choćbym się z nimi nie widział cały rok, to wiem, że one tam będą. I wcale sobie nie musimy mówić czym to wszystko dla nas jest.



pwd.Filip Springer


piątek 15.12.2006
godz. 8:30 – wstaję, włączam komputer. Myję zęby, zalewam kawę, czytam pocztę, sprawdzam, czy coś się w nocy działo. Przede mną cały dzień pracy.


godz. 9:30 – pierwsze zebranie w redakcji, profilaktycznie zgłaszam mniej, napiszę mniej tekstów, ale nie utknę w redakcji do 21. Wtedy nic by z moich planów nie wyszło.


godz. 10:45 – dostaję pierwszego sms-a – "weź toporek, bo te łosie nie wzięły". Za chwilę odbieram telefon z domu, że na klamce ktoś powiesił nam siatkę z pierogami. Przyszło też "jakieś chłopię" i przyniosło miskę z sałatką.


godz. 12:30 – spada mi na głowę tekst o Betlejemskim Światełku Pokoju. 6000 znaków. Gdyby temat był inny, z wieczornymi planami mógłbym się pożegnać. Z tym poradzę sobie po weekendzie.


godz. 14 – kolejny sms – "mamy butle, zabierz palnik"


godz. 15 – trzy teksty do poprawki, zaczyna się robić gorąco, a ja zaczynam być bardzo nerwowy.


16:30 Szoszon przysyła sms-a "18:30 u mnie", a ja tkwię po uszy w robocie i nie zanosi się, bym zdążył.


17:45 – wychodzę i profilaktycznie wyłączam komórkę. Duże ryzyko, jak duże dowiem się, gdy odsłucham pocztę. Wsiadam na rower i gnam do domu (mandat za jazdę po chodniku – pozdrawiam panów policjantów i także życzę wesołych świąt)


18 – całe szczęście jestem już spakowany od trzech dni. Wrzucam tylko toporek i palnik. Gdy dobiegam do Szoszona wszyscy już siedzą w samochodzie i nerwowo pogryzają orzeszki.


Gdy zajedziemy na miejsce, wszyscy poza kierowcą będą już mocno zaspani. Każdy urywał się z pracy, zarwał kilka nocy by mieć ten jeden dzień wolnego. Obudzą nas wertepy, na jakie wjedzie auto prosto z szosy. Po chwili miniemy znajomy szlaban, tym razem uniesiony. Za ostrym zakrętem w prawo droga zaczyna się piąć ostro pod górę. Gdy jest śnieżna zima, trzeba w tym miejscu wysiąść z auta, czasem trochę popchać, bo koła buksują w oblodzonych koleinach. Ale dziś śniegu nie ma. Zajeżdżamy pod samą wieżę. Jest godzina 23. Jest Milicz.


Jedenaście lat temu członkowie młodszoharcerskiej wówczas 79 PDH "Wilki" obiecali sobie tutaj uroczyście, że co roku będą się spotykać. Zawsze weekend przed Bożym Narodzeniem. Zawsze w Wieży. Dlatego gdy idę po krętych schodach na piętro wiem kogo tam zobaczę.


Mieliśmy po 12-13 lat. Jak wielką wagę można przykładać do złożonej w takim wieku obietnicy? Chyba niewielką. Ile ich złamaliśmy po drodze, ile razy nie dotrzymaliśmy danego sobie słowa. Ta obietnica jest jednak święta – bywało, że do Milicza ludzie przylatywali ze Szkocji, Holandii,  Indii. Bywało, że wpadali tylko na chwilę, ale musieli być. Teraz niektórzy przyjeżdżają z dziećmi, z obrączkami na palcach, ze smutkiem lub radością w oczach. Ale są.


Gdy w sobotę wieczorem przychodzi nam złożyć sobie życzenia, wszystkim osobom, które są tam pierwszy raz, a mają tylko trochę więcej lat niż my wtedy mówię, że ta wigilia już dawno przestała być wigilią drużyny. To jest wigilia rodziny.


W kręgu wędrowniczej Watry stoją ludzie, którzy rozumieją, dlaczego ona płonie. To wspólne rozumienie jest wielkim skarbem. To ono sprawia, że w grupie nowo poznanych osób – na przykład nowej klasie – od razu prawie możemy dostrzec tych, którzy przy tej Watrze czasami siadają.


Ten skarb może też być fundamentem. Dla nas był. Po jedenastu latach wiemy, kto będzie w siedział przy kominku w sali na pierwszym piętrze. I ile stopni trzeba pokonać by stanąć w jej progu.

Wybrany obrazpwd. Filip Springer – redaktor naczelny Na Tropie, szef zespołu promocji Wyprawy Wędrowniczej 2007, były drużynowy 79 Poznańskiej Drużyny Harcerskiej „Wilki”. Dziennikarz i fotoreporter Polskiej Agencji Fotografów FORUM i Głosu Wielkopolskiego.