Książki, które nas tworzą

Archiwum / Monika Marks / 19.02.2009

Pewnego wieczoru mama powiedziała, że ma dla mnie niespodziankę. Przystawiła do łóżka krzesło, usiadła, rozłożyła na kolanach opasłe tomiszcze z pożółkłymi kartkami i zaczęła czytać.

– Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia.
Współcześni kronikarze wspominają, iż z wiosny szarańcza w niesłychanej ilości wyroiła sie z Dzikich Pól i zniszczyła zasiewy i trawy, co było przepowiednia napadów tatarskich. Latem zdarzyło sie wielkie zaćmienie słońca, a wkrótce potem kometa pojawiła sie na niebie. W Warszawie widywano też nad miastem mogiłę i krzyż ognisty w obłokach; odprawiano wiec posty i dawano jałmużny, gdyż niektórzy twierdzili, ze zaraza spadnie na kraj i wygubi rodzaj ludzki…

Nad książką spędzałem całe wieczory, a za dnia (była to zima) ubrany w ciężką zimową kurtkę, białe kalosze i futrzaną czapkę rozbijałem kijem lodowe bryły krzycząc „Jarema! Jarema!”.

Tak zaczęła się moja Wielka Przygoda – wspomina Maciek Pietraszczyk, szef Wydziału Specjalności GK ZHP – Otworzył się przede mną świat sienkiewiczowskiej „Trylogii”. Znałem go co prawda z serialu „Przygody pana Michała”, ale była to znajomość jak zza szyby turystycznego autokaru. Widziałem, ale nie wiedziałem co widzę. Tekst książki pozwalał zagłębić się w cuchnące łojowymi świecami dworzyszcza kresowej szlachty stojącej na największym w jej dziejach rozdrożu.
Mama przeczytała mi tylko kilka pierwszych rozdziałów. Do pojmania pana Skrzetuskiego przez Tatarów. Po kilku dniach, kiedy zobaczyła, że książka mnie wciągnęła, przestała czytać wymawiając się obowiązkami. Zasugerowała, żebym czytał sam, a jeśli będzie mi trudno, to ona pomoże.
Otworzyłem pachnącą antykwariatem książkę, której szczególny urok polegał na tym, że było to wydanie z lat trzydziestych XX wieku. Była stara i mówiła o dawnych czasach. Żółte, popękane kartki kryły wiele tajemnic, jak choćby brunatne plamy i słodkawy zapach krwi na stronie opisującej śmierć starego Barabasza…
Nad książką spędzałem całe wieczory, a za dnia (była to zima) ubrany w ciężką zimową kurtkę, białe kalosze i futrzaną czapkę rozbijałem kijem lodowe bryły krzycząc „Jarema! Jarema!”.

***

Co chwila więc zakładałem efemeryczne tajne zrzeszenia, które zazwyczaj po spotkaniu założycielskim szybko się rozpadały.

– To pewnie jak powiem, że książką mojego dzieciństwa było „Top Gun, amerykańskie asy przestworzy” to nie będzie pasowało – próbuje się wykręcić Filip Springer, redaktor naczelny „Na Tropie”. Gdy mówię mu, że nie bardzo zastanawia się chwilę i mówi – Zdecydowanie Edmund Niziurski, między innymi chyba dzięki niemu zostałem najpierw zuchem, a potem harcerzem. W niemal wszystkich książkach Niziurskiego, a zwłaszcza w ukochanym „Siódmym Wtajemniczeniu” chłopaki zawiązywali jakieś bandy, tajne organizacje, sekretne zrzeszenia. Razem byli silni, wspierali się i mieli fantastyczne przygody. A ja jako dzieciak miałem silną potrzebę przynależności do jakiejś grupy, a sytuacją idealną dla mnie było, gdy przynależność do jakiejś stworzonej bandy wiązała się z jej kierowaniem. Co chwila więc zakładałem efemeryczne tajne zrzeszenia, które zazwyczaj po spotkaniu założycielskim szybko się rozpadały. To był powód mojej życiowej porażki w tamtym okresie. A w „Siódmym Wtajemniczeniu” Matysy zdobywali tajemniczą Twierdzę Persil i ja do dziś pamiętam te fragmenty, w których Cykorz – główny bohater poznaje całą prawdę o tej bandzie, do której niedawno przystąpił. Wraz z jego światem walił się mój, więc po przeczytaniu kolejnej książki Niziurskiego (były jeszcze świetne „Klub włóczykijów”; „Księgi Urwisów”, czy  „Osobliwe Przypadki Cymeona Maksymalnego”) gnałem na podwórko po raz kolejny organizować towarzystwo. Aż pewnego dnia ktoś sam mnie zorganizował i zostałem zuchem.

***

Zawsze chciałam być jak główna bohaterka, mieć sto dwadzieścia siedem lat i być dobrą dziewczynką.

– Byłam naprawdę rozgniewana – opowiada Ewa Sidor, instruktorka Zespołu Wędrowniczego GK ZHP. – Biegałam po całym domu i nie mogłam jej znaleźć. Posłałam w myślach „parę wiórów” starszej siostrze. To pewnie ona wyprowadzając się z domu zabrała mi książkę – MOJĄ KSIĄŻKĘ. Przecież to niemożliwe, żebym ja ją gdzieś zapodziała. Przeglądałam kolejne półki i nic, nie było jej. Jak to możliwe? Przecież nie zniknęła w jakiś magicznych okolicznościach. Chociaż? W końcu chodzi o „Malutką czarownicę” Otfried Preussler. Nie, to jakiś absurd. Nie mam przecież już 8 lat, by cały czas na nowo i nowo czytać tę bajkę i wierzyć, że opisane w niej przygody to szczera prawda. Musi gdzieś być…
Straciłam cząstkę swojego dzieciństwa. Zgubiłam swoją ukochaną książeczkę. Jak mogłam do tego dopuścić? Minęło prawie 20 lat, przeprowadzki, stosy pudeł, mogła się gdzieś zapodziać. Przez jakiś czas próbowałam wytłumaczyć sytuację, sama przed sobą. Nie skutecznie. Czułam jakby ktoś spalił mój ostatni most pomiędzy dniem dzisiejszym a latami moje dzieciństwa.
Pamiętam, jak kilka dni zajmowało mi przeczytanie tej książki (dziś zajęło mi to 26 minut, mam nowy egzemplarz kupiony za 9 zł na Allegro). Zawsze chciałam być jak główna bohaterka, mieć sto dwadzieścia siedem lat i być dobrą dziewczynką. Zastanawiałam się, jak przyrządzić pieczone kasztany, o których czytałam. Gdy pytałam rodziców, jak one smakują z uśmiechem na ustach mówili „Jak dorośniesz, to się dowiesz, bo najlepsze kasztany rosną na placu Pigalle. Pojedziesz do Francji, to się przekonasz.” Wtedy nie miałam pojęcia o czym mówią, ale wiedziałam, że te kasztany muszą być pyszne, skoro rodzice tak się cieszą na samą myśl o nich. Poza tym smakowały Malutkiej Czarownicy, to musi być coś naprawdę wyjątkowego. Wszystko co wiązało się z Malutką Czarownicą było wyjątkowe. Kolorowe, dobre, serdeczne, magiczne… Dlatego też tak mnie zdenerwował fakt, że nie mogłam znowu przenieść się w świat czarów. Ktoś podprowadził moje dzieciństwo.

***

Wszystko było nieprawdopodobne – że można wymyślić sobie  jakiś inny świat, ot tak, mocą swej wyobraźni?

– „Chłopak na opak” Hanny Ożogowskiej. Kiedy otwieram tę książkę, od razu widzę dedykację, jaką mi własnoręcznie wypisał… Święty Mikołaj. I datę – Wojtek Pietrzczyk, szef działu „Bardzo Gołym Okiem” miał wtedy dziewięć lat, zupełnie jak główny bohater. – Przygody miał całkiem zabawne – wspomina dziś – czy to ucieczka z domu po kolejnej awanturze o niemytą szyję (prosto do babci), czy to podsłuchiwanie narady nauczycieli w szafie (niestety wykryte), czy wreszcie przekopywanie się na drugą stronę Ziemi za altanką w ogródku działkowym. Po lekturze byłem święcie przekonany, że ja bym dał radę taki tunel zrobić – tylko nie mogłem znaleźć łopaty…
Albo „Na Szlaku” Jacka Londona… Wspaniała niebezpieczna przygoda, czyli życie twardego włóczęgi, którego jedynym celem było przejechanie na gapę pociągiem przez całe, młodziutkie jeszcze wtedy, Stany Zjednoczone. W sumie to książka o wolności, chociaż byłem za mały, żeby myśleć w ten sposób. Jedno jest pewne – Mark Twain trochę przy tym zbladł, był „dziecinny”. A ja zacząłem robić pompki – żeby już naprawdę zmężnieć. I nosiłem scyzoryk – na kanadyjskim  pograniczu to podstawa.
I jeszcze Michael Ende – „Nie kończąca się historia”. Znacie pewnie tę opowieść – o Bastianie, który został wciągnięty do książki, by uratować Fantazjanę… Bardzo się bałem, że mnie też wciągnie, a mimo to przeczytałem ją kilka razy pod rząd. Wszystko było nieprawdopodobne – że można wymyślić sobie  jakiś inny świat, ot tak, mocą swej wyobraźni? Aż mnie główka bolała. Ale zyskałem ogromny szacunek dla pisarza, który potrafi to zrobić.
Mam nadzieję że ktoś inny wspomni Verne’a., Nienackiego, Coopera. Maya, Twaina, Tolkiena, no i jeszcze tysiąc innych.

***

Nie byłoby nas, gdyby nie książki czytane w dzieciństwie. Czy dziś śmiałbyś się z tych samych żartów, gdyby nie było „Misji Baltazara Gąbki”, „Scen z życia Smoków”, albo „Mikołajka”? Czy potrafiłbyś spakować plecak i uciec z miasta, gdybyś nie znał Krainy Deszczowców albo Hobbitonu? Czy byłbyś tym, kim teraz jesteś, gdyby nie dziewięć wypraw Tomka Wilmowskiego?

– Gdy szukałam swojej ukochanej książki, dopadła mnie chandra dorosłości – wyznaje Ewa. – Szkoła, praca, dorosłość, codzienna bieganina. Milion spotkań, milion spraw. Niewiele w tym magii. Tłok w tramwaju, sesja egzaminacyjna, zrzędzący szef. Nie ma czasu, by zatrzymać się i pomarzyć. A kiedyś można było bezkarnie bujać w obłokach. Marzyć, że zobaczy się cały świat (nie tylko Plac Pigalle czy Gran Chaco, ale też Narnię albo Nasturcję). Wierzyć, że najpiękniejsze przydarzy się właśnie mnie. Czasami warto mieć jedno pudełko po butach z dziecięcymi rupieciami. Niech stoi na dnie szafy, niech zbiera kurz, niech pamięta. Żeby w chwili chandry mieć dokąd uciec.

O książkach dzieciństwa opowiedzieli:
hm. Ewa Sidor
phm. Maciej Pietraszczyk
phm. Wojciech Pietrzczyk
pwd. Filip Springer