Kurs na Strzałę

Archiwum / 11.04.2008

Punkt wyjścia jest prosty – masz jedną, jedyną fotografię. A na niej mozaikę faktów, czekających na odkrycie. Ze zdjęcia uśmiecha się do Ciebie dwóch harcerzy w starych, drażniąco musztardowych mundurach. Przy odrobinie szczęścia zidentyfikujesz kolory ich sznurów, a to może być istotna wskazówka. Podobnie jak kolor podkładki pod krzyżem u tego w rogatywce. I numery drużyn na naramiennikach. Ale przede wszystkim trzeba ustalić, gdzie to zdjęcie zostało zrobione. W głowie kłębi Ci się masa pomysłów, podejrzeń, tropów. A po co to wszystko? W jakim celu siedzisz zgarbiony nad tym zdjęciem? Bo sfotografowani harcerze trzymają w rękach… polską Złotą Strzałę.

 

 

Kiedy w Salisbury dostaliśmy od Elaine zdjęcie Złotej Strzały, nie mogłem nie stworzyć sobie w myślach kilku analogii. Gracie w gry RPG? Jeśli tak, na pewno poczulibyście to samo. Bohaterowie wielu z tych opowieści, podobnie jak postacie literackie czy bohaterowie filmów, często rozpoczynają swój rajd ku przygodzie od jednej poszlaki. Od jednego przedmiotu, słowa, bądź faktu. A potem ich historia rozgałęzia się na coraz bardziej rozpękane wątki, których czasami nie sposób już ogarnąć. Porównanie z Indianą Jonesem nasuwa się samo, niemal intuicyjnie, potem idą dalsze. „Kieszeń pełna żyta” Agaty Christie, gry Ragnara Tornquista (na przykład „Najdłuższa Podróż”), nawet przez chwilę „Dziewiąte Wrota” Romana Polańskiego – to były moje skojarzenia. Każdy miałby pewnie własne, uwarunkowane tym, co w życiu czytał, co oglądał i w co grał. Ale myślę, że nikt nie pozostałby bez jakiegoś obrazu czy wspomnienia w głowie. 

 

To niesamowite, że taka rzecz potrafi się jeszcze dziś zdarzyć. Tkwimy po uszy w dobie Internetu, globalnej sieci przesyłu danych. Możemy zobaczyć, jak satelita dzień po dniu fotografuje nasz własny ogródek, a potem – czy tego chcemy, czy nie – jak udostępnia się zdjęcia tego ogródka całemu światu. Wydawałoby się, że wystarczy wejść do sieci, wpisać „złota strzała” i wszystko będzie jasne. A tu nici. Kasujesz więc wpis i zamieniasz na „golden arrow”. Zero. Próbujesz dalej, wklepując absurdalnie brzmiące „złot strzał” – może jeśli umieścisz samą podstawę słowotwórczą, przeglądarka szybciej złapie, o co chodzi. Po kolejnym nietrafnym wyniku myślisz sobie, że to nie będzie wcale takie proste… i zaczyna cię to ciekawić.  

 

Czas płynie, a projekt „Złota Strzała” coraz bardziej się rozrasta, obejmując nowe działy i obszary. Padają nazwiska ludzi, którzy widzieli Strzałę, nazwy miejscowości, w których była przechowywana, dane osób, do których warto zadzwonić lub napisać, bo mogą coś wiedzieć. W zespole postępuje specjalizacja, każdy interesuje się swoim wycinkiem, ja też. I w pewnym momencie dochodzi do mnie, że szefowa zespołu, Kasia, lada moment na trzy miesiące wyjeżdża do USA. Trzask-prask i nie wiem, kiedy zostaję wybrany pełniącym obowiązki szefa projektu pod nieobecność Kasi.  

 

Problem z szefowaniem polega na tym, że trzeba sprawiać wrażenie, że się człowiek orientuje we wszystkich zawiłościach projektu. A jeśli się, jak ja, nie posiada umiejętności sprawiania takiego wrażenia z kamienną twarzą i bez mrugnięcia okiem („Eee, ale skąd my mamy te fakty? …z Muzeum Harcerstwa? A kiedy tam byliśmy?!), pozostaje tylko jedno – trzeba naprawdę zacząć się orientować. Czytasz więc wszystkie maile od góry do dołu, a przesyłamy ich sobie średnio trzy-cztery dziennie. Wertujesz zgromadzone przez Kasię przedruki z międzywojennych gazet. Uczysz się nazwisk ludzi, z którymi poszczególni członkowie projektu nawiązali współpracę. I przypominasz sobie, że oprócz bujania się na lianach i uciekania przed rozpędzonymi tubylcami w amazońskiej dżungli, Indiana Jones sporo czasu spędzał grzebiąc po bibliotekach i ślęcząc w nich nad starymi, zakurzonymi tomiszczami. Albo próbując znaleźć człowieka, o którym wszyscy wiedzą, że jest, tylko nikt nie wie, gdzie.  

 

Koordynowanie projektu to dla mnie solidna szkoła. Pierwsze spotkanie – porażka, sam nie ogarniam połowy tematów. Drugie spotkanie – nie ma pełnego składu, nie możemy ruszyć dalej, bo nie znamy ustaleń z poprzedniego „okresu rozliczeniowego”. Dopiero na trzecim posiedzeniu wypracowujemy sensowny plan na dalsze tygodnie i idziemy do przodu z ustaleniami. Ja się docieram, reszta zespołu przyzwyczaja się do mojego trybu pracy (albo może stwierdza, że nie prezentuję żadnego i bierze sprawy w swoje ręce – też dobrze!) i wydaje się, że każda gałązka projektu powoli, ale systematycznie wypuszcza nowe pączki i malutkie odnogi. Ale cały czas trzeba trzymać rękę na pulsie. Nie możesz, jako koordynator całości, zrobić sobie urlopu od Złotej Strzały. Bo ona… aż dziwnie to zabrzmi… upomina się o Twoją uwagę.
 
Coraz częściej zastanawiam się, jak przekazać to wszystko, co dzieje się dookoła naszego projektu. Jeżeli kiedyś np. kręciliście film, to pewnie podzielicie moje wrażenie o tym, że najwięcej zabawy płynie nie z prezentacji gotowej pracy, tylko z oglądania ścinek i urywków z produkcji. Jeden z aktorów pomylił tekst, ktoś źle ustawił kamerę i całe ujęcie nakręciło się do góry nogami, kamerzysta spadł z drabiny, i tak dalej. Podobnie jest z nami – ciężko mi oddać w jakiejkolwiek formie tę frajdę, jaką się ma z różnych małych pomysłów, na które wpadamy. Przykład – jesteśmy w posiadaniu listu wysłanego do Alana Stronga, członka Shalbourne Troop, czyli angielskiej drużyny przechowującej Strzałę w latach 1945-1989. Od dawna planujemy skontaktować się z tym człowiekiem, zastanawiamy się więc, skąd możemy wziąć jego adres. I po chwili olśnienie – przecież ten adres cały czas stoi nam przed nosem – jest na początku listu! Ta historyjka nie ma żadnej wartości merytorycznej dla poszukiwań Złotej Strzały, nie ma jej gdzie przytoczyć. A jednak, cała masa takich wpadek czy nagłych olśnień, jakich doświadczyliśmy podczas pracy, dla mnie stanowi wartość samą w sobie. I niezwykle sprzyja integracji grupy.  

 

To dziwne, ale chyba najmniej w związku ze Złotą Strzałą porusza mnie ten „wzniosły” element jej poszukiwań. Kreśląc w głowie plan jej odnalezienia i wytyczając jego kluczowe punkty, wcale nie myślę o tym, że oto mogę „przysłużyć się ludzkości”. Owszem, odczuwam frajdę z uganiania się za artefaktem, który objechał spory kawałek świata (kilkukrotnie przemierzał dystans 1500 kilometrów!). Ale jakoś nie widzę swojego nazwiska na gablotce, w której kiedyś – jak sądzę – spocznie Złota Strzała. Prawdę mówiąc, samo jej odnalezienie nie jest dla mnie kluczowe. Takie stwierdzenie może kłuć w oczy pozornym brakiem logiki – przecież jesteśmy ekipą poszukującą Strzały. Jednak dla szerszego oglądu warto przyjrzeć się całości naszych działań. Nie tylko wykraczają one poza fizyczne zdobycie tego, bądź co bądź, kawałka drewna, ale są zaprojektowane tak, że nawet jeśli miejsce, w którym znajduje się Strzała, pozostanie zagadką, nie przeszkodzi nam to w ukończeniu innych elementów zadania. Najbardziej zależy mi chyba na publikacji tego, co zdobędziemy. Na napisaniu, szumnie powiedziane, książki dokumentującej losy polskiej Złotej Strzały.  

 

A co p
rzekonuje mnie na co dzień, że warto? Coś, co mimo moich usilnych starań nie daje się zamknąć w jedno spójne określenie. Powiem więc tylko, że w zasadzie cokolwiek robię, zawsze chodzi za mną uporczywe pytanie o zasadność tych działań. I bardzo często wątpię, czy obrana ścieżka jest prawidłowa, często dochodzę do wniosku, że najbardziej produktywnie byłoby rzucić wszystko w diabły. A w przypadku projektu Złota Strzała, nie mam pojęcia czemu, takie wątpliwości mnie nie nachodzą.

 Zdjęcie ze strony: http://img133.imageshack.us/img133/1136/kompas8ax.jpg  

 

 

Piotr Mostowski – przyboczny w 126 WDH „Aurinko Vene” w hufcu Warszawa Żoliborz, pełniący obowiązki koordynatora projektu Złota Strzała.