Maskowanie

Archiwum / Andrzej Walusiak / 14.09.2010

Wbrew pozorom w Krakowie łatwo było zapomnieć, że nie znajdowaliśmy się w lesie. W końcu wokół nas był gąszcz namiotów, plandek, drewnianych konstrukcji i masztów. Dopiero widok tramwaju przejeżdżającego gdzieś za łazienkami uświadamiał nam, że jesteśmy w samym środku drugiego co do wielkości miasta Polski. Więc dlaczego tak bardzo staraliśmy się maskować?!

Pierwszy dzień zajęć. Podchodzi do mnie dziesięcioosobowy patrol harcerek. Od góry do dołu ubrane są w polowe moro Bundeswehry. Spodnie, kurtki, koszulki – wszystko w plamiaki. Tylko buty są inne. Czarne, wysokie, wypastowane i oczywiście wojskowe. Tak dziewczęta wystroiły się na grę miejską. Dobrze, że karabiny i bagnety zostawiły w namiocie.

Zastanawiam się długo i próbuję odpowiedzieć sobie, co skłoniło je do wybrania takiego ubioru. Czyżby spodziewały się nagłej potrzeby zamaskowania się na którejś z krakowskich ulic? Pewnie zbyt dosłownie zrozumiały określenie „miejska dżungla”. Wskoczą w krzaki i znikną, gdy najdzie je mężczyzna uzbrojony we wszechobecne ulotki pobliskiej pizzerii.

Może chodziło o odstraszenie ataku kibiców jednego ze zwaśnionych klubów piłkarskich? Nie zdecydują się przecież zaatakować oddziału żołnierzy. Tyle że to kamuflaż wojsk niemieckich. Mogłyby się przeliczyć, bo tacy fani piłki nożnej rzadko należą do zwolenników przyjaźni między narodami. Zanim wytłumaczyłyby, że są z Polski, mogłoby być za późno.

A może bały się HSP? Zwarty, jednolicie ubrany oddział harcerzy przecież wpuszczą bez problemów i sprawdzania. Któraś zapomniała identyfikatora i obawiała się, że będzie musiała przedzierać się w nocy przez barierki. Ryzykowałaby wtedy całonocny pościg dzielnego rycerza na quadzie, który goniąc ją po błoniach, budziłby wszystkich uczestników wyciem spalinowego silnika swojego pojazdu. W sumie niepotrzebnie się bała. Przecież i tak robił to co noc.

Najprawdopodobniej jednak chodziło o udowodnienie wszystkim wkoło, że są harcerkami. Bo to przecież nie kolorowe chusty, wesołe koszulki ze świetnymi hasłami ani nie identyfikatory udowodnią przechodniom, kim są. Chusty są jakieś dziwne, z nadrukami, różnymi obszyciami, jeden koniec mają zielony, a drugi błękitny. Zbyt skautowe jak na prawdziwych harcerzy. A koszulki jeszcze gorsze! Nie dość, że nie sposób się w nich ukryć ze względu na żywe barwy, to jeszcze każdy w zastępie ma inny kolor. Jak tu wyglądać jednolicie?

Jest jeden sposób aby pokazać, że należy się do ruchu harcerskiego. Do tego potrzeba pełnego kamuflażu. Zobaczywszy takie dziewczęta żaden mieszkaniec Krakowa nie będzie mieć wątpliwości z kim ma do czynienia. Będzie wiedzieć, że właśnie minęły go harcerki. Zazdrośnie obejrzy się za nimi na ulicy i z rozrzewnieniem pomyśli, że sam kiedyś był harcerzem.

Ci co w ZHP nie byli nie spojrzą zazdrośnie. Spojrzą ze zdziwieniem. Ci starsi pomyślą o zabijaniu indywidualności i innych bzdurach. Ci młodsi będą pękać ze śmiechu przypominając sobie tekst Grabarza o brzydkich dziewczętach co idą do harcerstwa. No bo jak można wyglądać pięknie w brezentowym worku uszytym na faceta. W tym nawet Demi Moore wyglądała jak chłopiec ze slumsów.

Wydawałoby się, że to dziewczęta bardziej dbają o swój wygląd. Chyba dlatego tak zaskoczył mnie ten patrol. Zastanówcie się czy naprawdę na ulicach wielkich miast potrzebujemy takiego ubioru? Czy musimy udowadniać wszystkim wkoło, że jesteśmy leśnymi ludźmi? Mam do Was apel. NIE róbmy wiochy.

Tekst w innej formie ukazał się na Jubileuszowym Zlocie Kraków 2010 w gazecie gniazda wielkopolskiego Harcownik Wielkopolski