Megadeth, Endgame

Archiwum / 03.10.2009

Wrzesień obrodził w premiery płyt. Pojawiło się mnóstwo krążków, na które czekaliśmy od lat. Trudno było wybrać z nich tylko jeden do tego numeru. A jako że stara miłość nie rdzewieje – zabieramy się za przesłuchanie nowej płyty absolutnego klasyka thrash metalu! Zespół ten pozostaje moim ulubionym zespołem od ponad dziesięciu lat… 15 września światło dzienne ujrzało Endgame zespołu Megadeth!

 

 

 Początki zespołu sięgają pierwszej połowy lat osiemdziesiątych, kiedy to Dave Mustaine został wykopany z Metalliki. Pomyślcie, jakim człowiekiem musiał być, skoro oficjalnie wyrzucono go z grupy, która z pewnością z grzecznych chłopców nigdy się nie składała. Mniej oficjalnie mówi się, że Larsowi i Jamesowi niepotrzebny był trzeci lider w zespole. W czasie krótkiego pobytu w Metallice Mustaine przygotował im materiał wykorzystywany na trzech płytach i dopomógł w staniu się koncertową legendą. Odchodząc, umówił się z kolegami, że nie będą wykorzystywać utworów przez niego napisanych. Metallica umowy rzecz jasna nie dotrzymała  i stąd pojawiają się pewne podobieństwa riffów zespołów Larsa i Dave’a.

Kilka miesięcy później Mustaine poznał basistę Davida Ellefsona, z którym postanowił założyć swój zespół. Megadeth zaliczany jest do tak zwanej Wielkiej Czwórki Thrash Metalu, gdzie wraz z Metallicą, Anthraxem i Slayerem wymieniani są jako prekursorzy nowego gatunku muzycznego, który podbił cały świat. W 1985 roku pojawiła się ich pierwsza płyta, a rok później legendarne „Peace Sells… But Who's Buying?”, które jasno ukazało, że Megadeth może nagrywać równie dobre płyty, co Metallica. Ale wystarczy już historii. Dwadzieścia pięć lat, dziesięć studyjnych płyt, śmierć kliniczna frontmana – i dekadę abstynencji później ukazuje się Endgame.

Jedenaście kawałków i prawie czterdzieści pięć minut świetnej zabawy czeka każdego, kto zdecyduje się posłuchać tego wydawnictwa. Płytę otwiera instrumentalne „Dialectic Chaos”, czyli dwie i pół minuty nieprzerwanej solówki w oldschoolowym stylu. Później jest już tylko lepiej, bo pierwsza piosenka płynnie przechodzi w inspirowane trylogią Tolkiena „This Day We Fight”. Utwór w pełni ukazuje charakterystyczny styl nowego Megadeth. Szybkie riffy i prędkość perkusji nie pozwalają zapomnieć, z jakim gatunkiem muzyki mamy do czynienia. Metalowa perfekcja, której dziś zazdroszczą muzykom inne zespoły, dobija się do naszych uszu z każdą sekundą trwania Endgame.

Trzeci utwór jest dużo spokojniejszy i bardziej melodyczny. „44 Minutes” porusza temat głośnego North Hollywood shootout czyli napadu z 1997 roku, w którym ucierpiało 19 osób, a uzbrojeni po zęby napastnicy przez tytułowe czterdzieści cztery minuty walczyli na ulicach miasta z policją i oddziałami SWAT.

Początek kolejnej piosenki, czyli „1,320”, powoduje pojawienie się uśmiechu na twarzy każdego fana grupy. Dźwięki wydobywające się z głośników przywracają wspomnienia tego, co zespół prezentował na swoich płytach ponad dwadzieścia lat temu, i tylko inny niż wtedy sposób śpiewania Mustaine’a przypomina nam, że to już nie są lata osiemdziesiąte. Cała piosenka zbudowana jest w starym stylu i jest chyba tą, która na Endgame cieszy najbardziej.

„Bite the Hand” to utwór mówiący o światowym kryzysie gospodarczym, z którym nikt nie może sobie poradzić. Zwraca uwagę, że zachłanni ludzie wprowadzają świat w recesję, myśląc tylko o pomnożeniu swojego majątku.

„Bodies”, czyli kolejna bardziej płynna, piosenka mówi o dążeniu do celu po trupach. Pozwala chwilę odpocząć przed ciężkim i mrocznym „Endgame”. Kawałek o silnym zabarwieniu politycznym krytykuje decyzję poprzedniego prezydenta USA i straszne skutki, jakie może przybrać wykorzystanie nowej ustawy tego kraju. Mowa o prawie do uwięzienia osób odmawiających zamontowania w ich ciałach chipu pozwalającego na ich lokalizację i identyfikację. Sześć minut ciężkiego grania w piosence, która zasłużenie stała się tytułową, wprost zmusza do rytmicznego headbangingu.

Na odpoczynek po „Endgame” panowie z Megadeth serwują nam odprężenie w postaci ballady „The Hardest Part Of Letting Go…”. Piosenka o rozstaniu zaskakuje gdzieś w drugiej minucie doskonale pasującą partią symfoniczną, gdzie przybiera szybsze tempo, aby pod koniec znów zwolnić.

Dziewiąty kawałek, czyli „Head Crusher”, bardzo mnie zawiódł. Był pierwszym singlem z płyty i piosenką, którą można było usłyszeć długo przed premierą. Przez niego bałem się, że krążek będzie słaby. Jest szybki, brutalny, ale w sumie nie wiem, co można „Head Crusherowi” zarzucić. Brakuje mu jednak czegoś, co sprawia, że piosenki nie zapominasz po minucie od odsłuchania. Całości dopełnia bezsensowny tekst o średniowiecznej maszynie tortur. To nie jest zły kawałek, ale moim zdaniem to najsłabsze ogniwo nowej płyty, więc tym bardziej nie rozumiem, dlaczego właśnie go wybrano do jej promowania.

Kolejny utwór, „How the Story Ends”, wpasowuje się w koncepcję płyty, gdzie po czymś ciężkim pojawia się kawałek bardziej chwytliwy. Podobnie jak w „This Day We Fight”, mamy tu do czynienia z wojskiem zbliżającym się do słuchacza z proporcami i ogniem.

Płytę zamyka „The Right To Go Insane”. Piosenka zaczyna się od ciekawej partii gitary basowej, która towarzyszy nam do końca. Wpada w ucho i jest świetnym akcentem na koniec.

Megadeth stali się perfekcjonistami. Na koncertach grają bezbłędnie i wydają coraz lepsze płyty. Thrash to gatunek, który dla wielu może wydawać się za ciężki do słuchania, jeśli jednak chcecie się w niego zagłębić, zacznijcie od najlepszych. Wystarczy sięgnąć po Endgame.

 

 

Andrzej Walusiak