Mieląc mielizny
Palące słońce, wiatr w twarz i mielizny jak okiem sięgnąć, a fryzura bez zmian – to czyniło rejs kieleckich harcerzy prawdziwym wyczynem. Rejs polskimi rzekami z Sandomierza aż na Pojezierze Mazurskie!
Dzień pierwszy – 28.06.2008.- Sobota
W czerwcu dni są bardzo długie. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że słońce późno zachodzi, ale również dlatego, że wcześnie wschodzi. Więc wyobraźcie sobie, jaka to wczesna musiała być pora, gdy każdy z nas wstał razem ze słońcem! Po rozprostowaniu kości i wrzuceniu na plecy symbolicznej ilości bagażu, udaliśmy się pod naszą stocznię. Czekały tam na nas przygotowanie wcześniej łodzie (MAK 606 Halny i TEST 550 Zelejowa), które wyruszyły wraz z nami w pierwszy etap rejsu – na razie drogami krajowymi z Kielc do Sandomierza…
Zacni druhowie kierowcy odjechali i okazało się, że na dobry początek jest nas… czworo. Osiem rąk poszło w ruch, te niezwykle silne Natalii i Magdy oraz delikatne Wojtka i Mateusza. Halny i Zelejowa dotknęły spienionych (z jakiego powodu, zapewne się domyślacie – na pewno nie w wyniku dużej prędkości prądu) nurtów Królowej Rzek. Staliśmy dumnie wpatrzeni w ów żywioł, wsłuchani rytmiczny dźwięk fałów uderzających o maszty. Podzieliliśmy się na dwie załogi, oczywiście równe, czyli po dwie osoby i bez zbędnych ceregieli, nie zważając na słowa niezwykle miłego bosmana sandomierskiej przystani („Na Mazury? Eeee, do pierwszego mostu i ch…yba tyle!”), ruszyliśmy w rejs!
Po 30 minutach przyszedł czas na pierwszy most. Po kolejnych dwóch godzinach Halny wciąż stał pod „kolejowym” w Sandomierzu. Zelejowa przybiła nieco dalej, aby obserwować zmagania, tymczasem druh komendant – Wojtek – mrucząc pod nosem „czyli do Mazur zostanie z 500 kilometrów…” wyskoczył wraz z dzielną załogantką Nataszą za burtę i walcząc z raz po raz oblewającym ich kostki a czasem łydki żywiołem, pchali powoli „Maka” do przodu. Ten już po chwili utknął na dobre, a jego załoga osiągnęła dno, czyli siadła obok na dnie rzeki i zbierała siły do dalszego napinania się.
W tym samym czasie obok zacumowanej niedaleko „Zelejowej” jakby spod ziemi wyrosło dwóch panów. Jeden z nich, lat około 50, dzierżył w ręce butelkę z dziwnym, nieznanym nam, harcerzom, napojem. Drugi z lekka osowiały, nie odezwał się ani słowem. Wyglądało na to, że jest rodzajem praktykanta, lokaja, czy jak to określa fachowy termin, „przydupasem” tego pierwszego. Przybyszom najwyraźniej żeglarstwo zaczynało się podobać, zaproponowali swoją pomoc. Całe szczęście udało nam się odwieść ich od tego pomysłu i już po chwili ten, który mówił, zamachnął się pustą już butelką i posłał ją w przestrzeń, wraz ze słowami „Stachu, chodź. Idziemy coś… porobić”. Odeszli, a druh Mateusz mógł wreszcie spokojnie opuścić Zelejową. Przywidział wcześniej tak zwany „strój Mojżesza” (czyli kapok, majtki i przywiązany do tego wszystkiego pagaj) i nie zważając na głęboką (5-10 cm) wodę i niebotyczne fale, pobiegł ODKOPYWAĆ Halnego. Po 40 minutach mogliśmy płynąć dalej, a przynajmniej do następnej mielizny. Z biegiem czasu nauczyliśmy się radzić sobie z płyciznami, które stały się naszym chlebem powszednim.
Rejs przebiegał dalej, z różnymi atrakcjami. Na przykład Mateusz skacząc na brzeg w wiadomym celu z saperką i papierem, stanął jakiejś pszczole na głowie. Ona zaś nie wykazała żadnej wyrozumiałości i… użądliła go w piętę.
Nocleg trafił się nam na dzikiej plaży pośród drzew. Kuchnia nie skąpiła jedzenia i na kolację mogliśmy zjeść chleb z pasztetem, przetykany piaskiem. Zajadaliśmy ze smakiem, nie wiedzieliśmy bowiem, że przez najbliższe 17 dni czekają nas bardzo podobne, żeby nie powiedzieć identyczne posiłki. Po długich rozmowach ułożyliśmy się wygodnie w kabinie Halnego prawie wygodnie pod rajsbelką Zelejowej i odpłynęliśmy w objęcia Morfeusza.
Dzień drugi – 29.06.2008. – Niedziela
Dzień odpoczynku – oboźny dał nam więc pół godziny snu więcej, skutecznie uniknęliśmy zaprawy porannej, a następnie przyodzialiśmy nasze piękne granatowe mundury (gdyby wiślana woda była w granatowym, a nie szarym odcieniu wspaniale by się to komponowało, a tak… Mimo to czuliśmy się fenomenalnie) i stanęliśmy na pierwszym apelu – było to doświadczenie zabawne, pierwszy raz widzieliśmy czteroosobowy apel. I to we własnym wykonaniu! Jednak z właściwą powagą podnieśliśmy banderę i ruszyliśmy w dal na pełnych żaglach.
Żegluga przebiegała sprawnie, uczyliśmy się „czytać wodę” – jest to niezwykle przydatna umiejętność, która pozwala unikać, co prawda przyjemnych, lecz nieco przydługich postojów na mieliznach. Lecz nic nie może wiecznie trwać – w pewnym momencie załoga Halnego usłyszała dziwne uderzenie, po czym łódź przestała słuchać poleceń steru… Cóż się mogło stać? „Nie mamy miecza” – wyjaśnił Wojtek, wychodząc z kabiny. Szybko użyto silnika i bardzo precyzyjnie, tym razem zupełnie zgodnie z planem łódź osiadła na mieliźnie. Po chwili wróciła i Zelejowa i już w czwórkę zastanawialiśmy się, co by tu począć… Ucieszyło nas bardzo, że druh Mateusz na wieść o zgubionym mieczu zanurzył rękę w wodzie i podniósł ogromny kawał metalu, pytając „Czy to ten?”. Okazało się, że miecz wisiał pod łódką na ostatnim kawałku stalowej linki i to nas uratowało.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności tego dnia dołączała spora część obozu – Krzysio, Maciek i Iwonka. Czekaliśmy na nich przy brzegu, naprzeciwko wsi Łopoczno (w odróżnieniu od Opoczna z „Ł” na początku) i po kilku godzinach pojawił się biały bus. Druh Lucjan, który ich przywiózł, wziął urwany miecz, podrapał się po głowie i zaczął nam wyjaśniać gdzie i co należy przyspawać. Właśnie! Przyspawać.
Zostaliśmy na środku rzeki z zadaniem przyspawania tego i owego… Najbliższa okazja mogła się trafić w Solcu nad Wisłą – a do tego brakowało nam jeszcze dobrych kilku kilometrów. Wtem! Na horyzoncie ukazała się mała motorówka, gdy podpłynęła bliżej zorientowaliśmy się, że to konstrukcja własnej roboty. Ludzie, którzy tego sprzętu używali okazali się bardzo przyjaźni, a słysząc o naszym problemie, zaproponowali pomoc („mój brat ma migomat, przyspawamy migiem!”). Ufając, że nasz miecz nie zostanie sprzedany na najbliższym skupie złomu oddaliśmy go w ich ręce, oni zaś zniknęli za kolejnym zakrętem rzeki. Wieczorem wrócili – z fenomenalnie wykonaną robotą! Montaż miecza zostawiliśmy sobie na rano, pomogliśmy naszym dobroczyńcom wsiąść na pokład (było ciemno, więc sami nie mogli trafić) i po ciepłej kolacji i kilku okolicznościowych śpiewach już spaliśmy.
Dzień trzeci – 30.06.2008. – Poniedziałek.
Płynęliśmy dzielnie cały dzień, aż wreszcie dotarliśmy do portu w pięknym Kazimierzu Dolnym, Byliśmy lekko przerażeni, kiedy na powitanie wyszedł nam bosman z wyrazem twarzy… seryjnego mordercy. Druh komendant dzielnie udał się do niego w celu uiszczenia opłat za pobyt i usłyszał od niego trzy sylaby: „DO WO DY”. Wojtek długo się zastanawiał, co mogło oznaczać to stwierdzenie. Czy może bosman chciał już z nim skończyć i utopić go, czy też zmusić, aby się
w końcu umył, a może żąda od niego jakichś dowodów zbrodni? W końcu okazało się, że trzeba pobiec do uczestników po dowody tożsamości! Od tej pory Bosman stał się bardzo miłym i uczynnym człowiekiem.
Kiedy wszyscy już wzięli długo (ho, ho! Całe dwa dni!) oczekiwany prysznic, bardzo szczęśliwi ruszyliśmy na podbój Kazimierza. W pierwszej kolejności odwiedziliśmy aptekę, gdyż potrzebny był pan… pana… panda… panto…. pentagram… Pantenol? W każdym razie zakupiliśmy odpowiednią piankę na czerwone uda i ramiona druhny Natalii, a jak się okazało potem każdego uczestnika rejsu.
Wracając do Kazimierza… Ach! Cóż to za piękne i urokliwe miasteczko! Przeszliśmy je wzdłuż i wszerz, by w końcu trafić na… w miarę tanią pizzerię. Potem jeszcze znalazło się miejsce na gofry, czas na pogawędki przy studni… Zapadł zmierzch.
O godzinie 22.00 rozpoczęliśmy nasz pierwszy kominek – powspominaliśmy przygotowania „Wisły”, ludzi którzy pomogli nam zorganizować obóz, chociaż sami nie płynęli, zaśpiewaliśmy kilka pieśni i ci, co poszli spać, to poszli, a ci co mieli warty, stali i pilnowali.
Dzień czwarty – 01.07.2008. – Wtorek
Rano powiał świeży wiatr, szkoda tylko, że jego kierunku nie można było nazwać inaczej jak „w mordę”. Nie daliśmy się – płynęliśmy cały boży dzień, mijając przy tym kolejne mosty, bez składania masztu, lecz robiąc oooogromne przechyły.
Prawie w samo południe, bo o godzinie 12.09, przepływaliśmy przez Puławy. O godzinie 12.10 w Puławach zatrzymywał się pociąg, w którym jechał nasz kolejny załogant – Filip, zwany tu i ówdzie Człowiekiem Mięśniem. Zatrzymaliśmy się więc (po prostu łagodnie wjechaliśmy na mieliznę) i czekaliśmy. Czekaliśmy… Czekaliśmy… O godzinie 13 druh Filip zbiegł wreszcie z mostu, przeszedł przez rzekę i już opowiadał nam historię swego spóźnienia – po prostu pewna starsza pani wskazała mu dwa razy dłuższą drogę przez park, za to drzewa tam były podobno wyjątkowo piękne.
Cieszyliśmy się niezbyt długo. Już po kilkunastu minutach znaleźliśmy się na 98371434 mieliźnie w tym rejsie.
– Wszyscy do wody! – Zakrzyknął niespodziewanie Mateusz, wyraźnie zirytowany nieruchliwością Halnego, który nie chciał zejść z mielizny ani trochę. Trochę nas zdziwiło, że wyskoczył w pełnym umundurowaniu, nam nakazując zrobić podobnie. Zaczęło się od niewinnych, a po kilku minutach z wody wystawały nam tylko berety a my dawaliśmy upust swojej fantazji, ku uciesze obserwujących nas wędkarzy. Na koniec, zupełnie rozswawoleni zrobiliśmy w wodzie po kostki „słoneczko”. Potem mundury schły na poranny apel, a my rozstawialiśmy biwak na jakiejś piaszczystej wyspie, w okolicach Dęblina.
Dzień piąty – 02.07.08. – Środa
Już koło siódmej rano zaczęło się robić ciut za ciepło. Potem było już tylko gorzej. W dodatku nie wiało nic a nic. Znużeni upałem chwyciliśmy za pagaje i śpiewając zachrypniętym głosem cały nasz szantowy repertuar dwa razy pod rząd, z wielkim trudem pokonaliśmy kilkanaście kilometrów… Po wyczerpującym dniu dotarliśmy w okolice Ostrowa, gdzie po zjedzeniu jakże pożywnej kolacji, (która dzięki zapobiegliwości naszej cudownie gotującej Iwonki była również śniadaniem następnego dnia) Mateusz poczuł nagły przypływ energii – użył jej do wydeptanie na ogromnej łasze piasku kilkunastometrowego napisu „KUPA”. Czy miało to jakikolwiek głębszy sens? My wierzymy, że miało…
Dzień szósty, 03.07.08. – Czwartek
Tego dnia pobudka odbyła się w wyniku lekkiego przegrzania wszystkich obecnych dużo później. Po kolacjo-śniadaniu składającym się z klusek, cukru i dżemu, radość z braku rozgrzewki skończyła się i solidarnie ciągnęliśmy Halnego po dnie rzeki kilkanaście metrów, aż wreszcie dobrnęliśmy do głębokiej wody. Gdybyśmy wiedzieli, co nas czeka koło południa! Wtedy nasza kabinówka utknęła na dobre… Załoga Zelejowej odpłynęła zbyt daleko, więc trzeba było sobie radzić samemu – Filip saperką, Wojtek nogami, Maciek rękami, Iwona robiła zdjęcia i kanapki… Już po dwóch godzinach wykopaliśmy w Wiśle Kanał Wiślany i łapiąc słabnące podmuchy wiatru odpłynęliśmy prosto w… ramiona ratownika. Dzięki jego pomocy pokonaliśmy zdradliwe zakręty pod Górą Kalwarią i po niedługim czasie spłynęliśmy na nocleg – tradycyjnie już na plaży, z najbliższymi krzakami odległymi o 500 metrów…
Dzień siódmy, 04.07.08. – Piątek
Tylko 40 kilometrów zostało nam do Warszawy, powinno się udać! Pobudka o 05.30 i przed siebie… Po {mosimgae}drodze wyprzedziła nas zielona boja wskazująca szlak – goniliśmy ją co prawda, lecz w końcu uciekła, więc… nigdy już się nie dowiemy gdzie szlak był naprawdę. Śniadanie jedliśmy na wodzie, potem płynęliśmy to na silniku, to na pagajach. Słońce było dziś łaskawe, po kilku godzinach udało nam się postawić żagle. Pierwsze fragmenty uregulowanej Wisły wyglądały wspaniale i chyba za bardzo uwierzyliśmy w ten widok. Finał był wiadomy – przekop saperką…
Na pewną niespodziankę natknął się druh Filip, obserwując horyzont za pomocą lornetki. Nagle w szkłach ujrzał… Pośladki! Podał lornetkę komendantowi, ten zaś potwierdził obecność wyżej wymienionych. Byliśmy na plaży nudystów. Wrażenia te jednak pozostawimy dla siebie, zresztą! Czas opisać Warszawę!
Pierwsze drapacze chmur zaczęły nas drapać w oczy już koło 12, zaś o 14 staliśmy już w porcie KS Spójnia. Pozwoliliśmy sobie na chwilę zapomnienia i zjedliśmy potężną PIZZĘ. Potem rozwiązywaliśmy inny palący (niektórych wręcz dosłownie) problem – gdzie by się tu umyć? Iwonka zaskoczyła nas, idąc do… Ambasady Chin. Na pewno nie zmieścilibyśmy się tam wszyscy, więc trzeba było szukać innych rozwiązań. I tu przyszły z pomocą znajomości. Niezwykle prosta w obsłudze i w pełni zaspokajająca nasze higieniczne potrzeby okazała się wanna druhny Moniki Marks (którą serdecznie pozdrawiamy), gdzie dosięgła nas część zbawienia. Tam również (nie konkretnie w wannie, ale w mieszkaniu druhny) spotkaliśmy druha Jakuba Sieczko (to już pewna tradycja, że spotyka się on z rejsem w Warszawie). Zostawiliśmy w zamian kamień z koryta rzeki znaleziony w Sandomierzu (to nie żart) i powróciliśmy do łódek, jeść kolację i układać się do snu po dniu pełnym wrażeń.
pwd. Natalia Samojlik i pwd. Magda Pojawa – uczestniczki rejsu „Wisła”, działają w 33 KHDŻ „Pasat”. Uczennice maturalnych klas kieleckich liceów, jeszcze nie wiedzą, gdzie będą studiować. Pole ich zainteresowań jest ogromne – od teatru po… nauki ścisłe, no i oczywiście żeglarstwo. |