Mieląc mielizny II

Archiwum / Natalia Samojlik, Magda Pojawa / 15.12.2008

Uporawszy się z Wisłą (i to już w poprzednim odcinku!), wpływamy na nowe wody – czekają tam Narew, Kurpie, niespodziewane awarie i kolejne tysiąc zakrętów Pisy, a na koniec upragnione Mazury…

Dzień ósmy, 05.07.2008. – Sobota

Naturalnie z rana była pobudka, ogłoszona donośnym głosem naszego drogiego druha oboźnego. Usłyszawszy gromkie „pobudka, podbudka, pobudka, wstaaać!”, wykonaliśmy polecenie, chociaż ciężko było od tak sobie wstać, gdy śniły się nam jeszcze strumienie ożywczej wody zbawczego prysznica druhny Moniki. Lecz pobudka to pobudka i nie ma tutaj co narzekać! Już po chwili stękaliśmy przy skłonach z pogłębieniem i kręceniu biodrami. Gdy już nawet najwięksi krętacze mieli tego dość, zjedliśmy mlekiem, acz nie miodem płynące śniadanie. Po „wszystkim co nasze…” i „rozkazie L.7” cześć rozpoczęła regularne porządki na łódkach lub robienie porządku z własnym organizmem (mam na myśli uzupełnienie zapasów snu). Co do zapasów jedzenia, to zajęła się tym druga grupa. Po bardzo pobieżnym (ale tylko z powodu deszczu) obejrzeniu starego miasta, nieśliśmy zrobione w centrum handlowym Arkadia zakupy (oczywiście tym razem – pocąc się w pełnym słońcu… Jak warszawiacy mogą tak żyć?!) Bardzo chcieliśmy znaleźć się na wodzie – bo tam przynajmniej znaliśmy granice własnego pecha. Pod dowództwem znającego Warszawę oboźnego, korzystając z cudnego metra, tramwajów i autobusów dotarliśmy wreszcie do łódek, załadowaliśmy prowiant i po kilku zupełnie dla potomności nieistotnych perypetiach związanych z odejściem, których tu nie będziemy opisywać, bo w końcu obyło się bez strat, pożeglowaliśmy w stronę Kanału Żerańskiego.

Po emocjach związanych z śluzowaniem (a było ich co nie miara – mam nadzieje czytelniku ze wiesz co to takiego śluza, a jeśli wiesz to wiedz i to ze tamta to była Śluza Śluz!) płynęliśmy już spokojnie, nawet sennie – ci, którzy mogli, schowali się pod pokład i przedrzemali całe 17km aż do Zegrza. Zegrze, ach Zegrze, ile Cie trzeba cenić… wreszcie w miarę normalne jezioro, po raz pierwszy od tylu dni normalne żaglówki, normalni żeglarze sobotniego weekendu pozdrawiający nas ze swoich, jak to się tutaj mówi „łajb”. I wiatr – 4 w skali Beauforta – który pozwolił nam pogodnie przepłynąć cały zalew, bawiąc się przy tym wyśmienicie. Bardzo późnym popołudniem, przechodzącym w wieczór, byliśmy na Bugo-Narwi, w zatoce tak małej że mieściliśmy się tam tylko my.

Pozostało tylko zjeść nieco chińskich zupek, zaśpiewać kilka piosenek – a był to kominek piosenki nieznanej, to jest śpiewaliśmy tylko te piosenki z których znaliśmy tylko refreny albo początki zwrotek… zabawy z tym była jak to się mówi – cała kupa. Śpiewom, tańcom i swawolom położył kres krąg, zawiązawszy który zakończyliśmy kolejny dzień.

Dzień dziewiąty. 06.07.2008. – Niedziela

Filip i Wojtek wracając z pełnymi kanistrami mamrotali pod nosem słowa nieprzyzwoite i zaraz zajęli się myciem nóg i sandałów.

Szeroka, dostojna, chociaż miejscami płytka Wisła pozostała wspomnieniem – teraz przed dziobem zupełnie inna rzeka – Narew…

Po śniadaniu chyba po raz pierwszy umyliśmy naczynia (i siebie) w rzece, a i łódki zostały umyte z tego, co zebrały ze sobą w Wiśle. Dzień zapowiadał się pozytywnie – od rana wiało w górę rzeki, co dawało nam szanse na pokonanie nurtu na żaglach. Niestety, koło południa wiatr całkiem zgasł i przymuszeni sytuacją przerzuciliśmy się na napęd silnikowy… Kolejne godziny upływały przy miarowym „wrrrrrrrrrrrrrrr….” maszyny

W Pułtłusku zatrzymaliśmy się przy „opuszczonej przystani, skąd najbliżej do stacji benzynowej” – jak podał do druh komendant. Wszystko by się zgadzało, lecz przystań okazała się monitorowanym, nowo wybudowanym domkiem, ale właściciele na szczęście nie mieli nic przeciwko naszej obecności… Do stacji było faktycznie blisko, lecz… Filip i Wojtek wracając z pełnymi kanistrami mamrotali pod nosem słowa nieprzyzwoite i zaraz zajęli się myciem nóg i sandałów… Czemu? „Idź sobie sam, nie da się nie wdepnąć!” Dh Mateusz zajął się zakładaniem wykonanego przez siebie pantografu na Testa, a Filip chcąc – nie – chcąc (bardziej nie – chcąc) musiał wdepnąć jeszcze kilka razy tam i z powrotem, kupując klucze, które Mateuszowi wpadały raz po raz do wody przy przykręcaniu.

W Pułtłusku druh komendant zarządził jeszcze jeden postój w celach z racji niedzieli duchowych, a po chwili zwiedzania „Wenecji Północy” i kupienia tego wraz z owym udaliśmy się dalej, szukając noclegu. Po obowiązkowym myciu zarządzonym przez… druha komendanta (zaskoczył chyba sam siebie) i kolacji, rozpoczął się kominek z piosenka narwiańską. Jak się okazało, znaliśmy takich całkiem sporo! Pieśnią wieczoru stała się stara ballada flisaków narwiańskich „pojechałem na Tahiti…na na naj, na na naj..”. Rozbrzmiewaliśmy do późnego wieczora.

Dzień dziesiąty, 07.07.2008. – Poniedziałek

Należałoby tu zaznaczyć, iż nocy tej nie stawialiśmy wart. No, bo cóż złego mogło nas spotkać w prywatnym ogródku, dobrej kurpiowskiej rodziny?

Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, dzień rozpoczął się pobudką. Zaprawa poranna poprowadzona przez druha oboźnego na dwóch metrach kwadratowych plaży okazała się niezwykle wyczerpująca. Na śniadanie nareszcie i ku uldze wszystkich były… płatki. Czekoladowe i kukurydziane; do wyboru i koloru. Obóz żył jeszcze wspomnieniami poprzedniego wieczoru, wiec poranny posiłek upłynął w bardzo wesołej atmosferze – nananaj nananaj. Potem wypłynęliśmy, i tak płynęliśmy, płynęliśmy, wsłuchani w turkot silnika a tu nagle… katastrofa! Silnik na teście umilkł. Zapadła niezręczna i porażająca załogę cisza. Nawet rzeka zaczęła płynąć pod prąd. Na szczęście z silnikiem nic się nie stało – zniszczeniu uległy tylko jakieś gumy na czymś, czego nazwa przypomina Pentagon (chodzi prawdopodobnie o mocowanie pantografu – przyp. red.). Po dramatycznej o brzemiennej w skutkach przerwie – Halny zaczął ciągnąc testa – ruszyliśmy w dalszą drogę. Droga ta okazała się niezwykle emocjonująca, aż dwa razy postawiliśmy foka – bez zrzucania, który, cytując druha komendanta, „wydymając się” przyspieszył nasz bieg. Tak mknąc wzdłuż różnokolorowych tyczek wystających tu i tam z wody dotarliśmy do smutnego miasta Różan. O tym, że jest smutne dowiedzieliśmy się później od druhny Nataszy.

Z sekretnego pamiętniczka druhny Nataszy:

..Dotarliśmy do Różanu… „Różan…Różan, cichy Różan trochę bzu, trochę róż rzeka jest nieduża miasteczko na wzgórzach stary bruk dobry bruk… taaak. Wieczorem, kiedy byliśmy już w komplecie, postanowiliśmy poszukać odpowiedniego miejsca na nocleg. Co prawda nie był to jeszcze wieczór, ale trzeba było uzupełnić zapasy benzyny. Brzegi rzeki były niedostępne, zakrzaczone, posępne, tajemnicze, szczerze mówiąc drżeliśmy z obawy przed dzikimi narewskimi tubylcami czającymi się gdzieś w cieniu… Stawało się coraz ciemniej i mroczniej, dziwne, budzące grozę odgłosy dobiegały zewsząd…”

Ale zanim to wszystko się wydarzyło, przed samym mostem w trakcie dolewania paliwa doszło do przelania baku i silnik nie wiedzieć czemu odmówił dalszego palenia. W międzyczasie prąd rzeki zepchnął nas do „Z Powrotem” skąd wyruszyliśmy… Lecz my się nie przejmujemy takimi drobiazgami i po bliżej nieokreślonym czasie, zgodnie z planem odebraliśmy druhne Magde, i Nataszę pod mostem w Różanie. Znaczy my staliśmy pod mostem, a one skakały na łódki. Obyło się bez większych strat… Ruszyliśmy dalej i po 30 sekundach znaleźliśmy małą zatoczkę. Okazało się, że jest ona własnością zamieszkującej niedaleko rodziny. Rodzina!? To jednak nie dzicy tubylcy… rozczarowaliśmy się. Na nasze szczęście gospodyni, którą zastaliśmy w domu była tak miła, że zgodziła się abyśmy na tą noc zostali w ich ogródku. Tak też się stało.

Na podmokłym terenie, co chwile tracąc buty w błocie przyrządziliśmy sobie wspaniały obiadek (chińszczyzna! Tego wieczoru nawet ta rodem z Radomia smakowała nam wyśmienicie!) a następnie pożarliśmy chrupki, które zostały przywiezione przez Magdę i Nataszę. Należałoby tu zaznaczyć, iż nocy tej nie stawialiśmy wart. No, bo cóż złego mogło nas spotkać w prywatnym ogródku, dobrej kurpiowskiej rodziny? Trzeba przyznać, że spało nam się wyjątkowo niewygodnie, a to ze względu na rekordową (jak dotąd) liczbę osób będących jednocześnie na obozie! Wcześniej tylko zorganizowaliśmy wieczór Morskich opowieści, podczas którego opowiedzieliśmy im, co działo się na obozie, gdy ich nie było. W sumie wydarzyło się więcej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. I o to właśnie chodzi.

Dzień jedenasty, 08.07.2008 – Wtorek

Siedzieliśmy, więc sobie, śpiewając i rozmawiając, stłoczeni jak sardynki, zupełnie nieświadomi tego że deszcz skończył się chyba po 15 minutach

Narwią – płynął łodzie
w górę – potem w dół
wciąż te same wzgórza
ten cholerny Różan
tyle lat
szkoda słów…

Z samego rana poszliśmy  do „centrum” po benzynę. Gdy załatwiliśmy wszystkie sprawy, to jest  – benzyna, owoce i słodycze oraz… siku, siku w czystym i schludnym miejscu, nagle dostrzegliśmy dwóch mężczyzn, szeroko uśmiechających się i machających w naszą stronę. Nie bardzo wiedzieliśmy, o co chodzi, ale podejrzewając, że wzięto nas za jakichś fotoreporterów (dość duży aparat miał przy sobie Filip) zrobiliśmy robotnikom kilka zdjęć, widocznie ich tym uszczęśliwiając. Zadowoleni – udało nam się spełnić kolejny, dobry, harcerski uczynek, wróciliśmy do ogródka  i dziękując miłemu małżeństwu za gościnę ruszyliśmy w dalsze poszukiwanie przygód. I tak opuściliśmy „Różan, zwykły Różan czyjeś łzy, jakiś ból, rzeczywiście na wzgórzach Różan nad Narwią, Różan ani twój ani mój.” Jeszcze przed południem osiągnęliśmy Ostrołękę, w której to załogę opuściła Iwonka, po którą przyjechał wujek. A my, korzystając z okazji, poszliśmy na lody. Lodziarni jednak nie udało nam się znaleźć, dlatego zakupiliśmy jedynie chleb i wyruszyliśmy, żegnając Iwonkę życzliwym warkotem silników.

Płynęliśmy okropnie długo, a Nowogród wcale nie wydawał się blisko… Zaczęło się już ściemniać, kiedy Wojtek… odebrał telefon od Iwonki, która oznajmiła, że ma dla nas niespodziankę. Niespodzianka? To jest to, co wygłodniali harcerze lubią najbardziej. Zatrzymaliśmy się przy brzegu czekając, co to się wydarzy… Oj, ciężko, bardzo ciężko było się zorientować gdzie jesteśmy, a co za tym idzie spotkać się z Iwonką, która poinformowała, że jest (razem z wujostwem) w wiosce Rybaki. Rozdzieliliśmy się. Filip i oboźny wyruszyli szybkim truchtem w głąb lądu w poszukiwaniu Iwonki z wujostwem oraz… niespodzianką! Maciej z Krzysiem poszli po drewno… Właściwie dziewczyny też poszły, ale… No czy potraficie wyobrazić sobie nasz zachwyt, gdy ujrzeliśmy tak cudowną polanę kwiatów i zapierający dech w piersiach zachód słońca…? No właśnie, także żeńska część załogi zapomniała całkowicie o drewnie, niespodziance i całym bożym świecie i zanurzyła się z rozkoszą w świat marzeń. Biegałyśmy po łące śpiewając liczne piosenki i zbierając kwiaty… Z tego stanu wyrwała nas kadra, biegnąca w naszym kierunku. Okazało się iż odnaleźli Iwonę!

Niespodzianka!!! Okazało się że Iwonka, razem z ciotką i wujem przywieźli nam … KOTLETY! Tak, tak.. Pyszniutkie, domowe kotleciki schabowe, do tego kaszka kuskus i mizeria. Nie wiedzieliśmy jak podziękować koleżance, dlatego też od razu zabraliśmy się do konsumpcji. Niestety pogoda gwałtownie zaczęła się zmieniać i wszystko wskazywało na dość dużą burzę. Iwonka z wujostwem szybko pozbierali się i odjechali (a stan liczbowy uczestników rejsu już nigdy nie odzyskał równowagi), a my postanowiliśmy zrezygnować z ogniska i tym razem ulokować się ze wszystkimi na Maku. Dla chcących spać na teście w taką ulewę jaka miała nastąpić mogło to się źle skończyć. Wszystko już było gotowe, posprzątane. Ledwie zdążyliśmy zapakować się wszyscy w kabinie zanim rozpadało się na dobre. Siedzieliśmy, więc sobie, śpiewając i rozmawiając, stłoczeni jak sardynki, zupełnie nieświadomi tego że deszcz skończył się chyba po 15 minutach. Ale i tak chyba nikomu nie chciałoby się wychodzić… Ustaliliśmy „godzinki” uskuteczniane już wcześniej i poszliśmy spać…

Dzień dwunasty, 09.07.2008. – Środa

Dość szybko osiągnęliśmy cel naszych wczorajszych zmagań. Nowogród stanął dla nas otworem. Niestety nie dla wszystkich. Filip z powodu silnego (silniejszego jeszcze od niego) bólu zęba, musiał wracać na gwałt do Kielc.
Reszta obozu udała się do skansenu nowogrodzkiego, jednego z dwóch najstarszych w Polsce. Skansen Kurpiowski okazał się niezwykle ciekawym obiektem, druh komendant w swoim żywiole równie interesująco jak pani przewodnik opowiadał nam o różnych ciekawostkach z życia dawnej kultury. Dowiedzieliśmy się m.in., że Kurpie dzielą się na dwie grupy: dobre i złe Kurpie. Niestety nie mieliśmy zbyt wiele czasu na zwiedzanie miasta, ponieważ tego dnia czekało na nas najtrudniejsze zadanie całego rejsu. Pisa!

To już nie były żarty. Teraz dopiero zaczynało się robić ciekawie…, choć właściwie zależy jak na to patrzeć… Zaraz po odpłynięciu od brzegu skręciliśmy w lewo, w dość wąską rzeczkę. Tak, Wojtek i Mateusz dużo nam o tej rzece opowiadali. Teraz musieliśmy się stać naprawdę czujni. Cała trudność polegała na tym, że Pisa jest bardzo kamienista i właściwie przez jedno drgnięcie steru moglibyśmy polec…Pierwsze godziny to był koszmar. Pogoda się jak na złość zepsuła, zerwał się wiatr, było zimno i mokro. Ustaliliśmy, że jedna osoba będzie siedziała na dziobie łódki wpatrując się w dno i kierując sternika. Oj, nie widzieliście nigdy tylu kamieni, badyli i Bóg wie, czego. Chłód, deszcz, monotonny warkot silnika oraz ciągłe napięcie tego dnia wyczerpały nas do cna. Nareszcie zatrzymaliśmy się na nocleg. Co dziwne zatrzymaliśmy się na istnym „polu minowym”. W odległości mniej więcej pół metrowej od siebie leżały placki krowie aż po horyzont. Poruszanie się w takiej sytuacji było niezwykle trudne… Jednak jak zwykle wyszliśmy cało z opresji, zjedliśmy makaron (tak, zjedliśmy makaron siedząc wśród krowich kup, to się nazywa harcerstwo!), dostaliśmy podwójny podwieczorek i po prostu legliśmy.

Dzień Trzynasty, 10.07.2008 – Czwartek

Pobudkę zarządzono o jakiejś nieludzkiej porze (czwarta nad ranem…). Jednak trzeba było wstać wcześnie, aby wieczorem znaleźć się już… na Mazurach! Zimno, jakie nam towarzyszyło nie sposób opisać słowami. Szczególnie &q
uot;nawigator” siedzący na dziobie dzwonił zębami głośniej niż pracujący silnik. Dopiero po około godzinie zaczęło się ocieplać. Wtedy dotarło do nas, gdzie naprawdę jesteśmy – coraz bliżej Puszczy Piskiej. Kiedy już przepłynęliśmy jej granicę, nikt nie mógł nacieszyć oczu przepięknym widokiem. Płynęliśmy tak długi czas, w milczeniu, podziwie, aż do momentu w kórym stan paliwa był krytyczny i trzeba było się w nie jak najszybciej zaopatrzyć.
Stanęliśmy przy mostku, który widzieliśmy już 3 razy ( z lewej burty, z prawej burty, z tyłu a teraz znalazł się na przedzie – Pisa jest niezwykle kręta). Okazało się, że po jednej stronie jest wieś Pupki, po drugiej zaś były Ptaki. Szanowne Komendanctwo poszło z kanistrami po benzynę do odległej o 12 kilometrów stacji, zaś reszta robiła zawsze potrzebny porządek na łódkach, suszyli ubrania na słoneczku, aż po 15 minutach… chłopcy wrócili. Jakim sposobem? Prostym! Dobrzy Kurpiowie biorą na stopa! Byliśmy gotowi do pokonania „kolejnego miliona zakrętów” na Pisie.

Wtem! Po długim, ale to naprawdę długim czasie usłyszeliśmy hałas inny niż ten z naszych silników. Okazało się, że wydobywa się z ogromnej fabryki, którą właśnie mijaliśmy. To była bez wąpienia fabryka sklejki-Pisz. A to z kolei oznaczało już tylko jedno! zaraz będziemy na Mazurach! Zaraz wpłyniemy do Piszu! Tak też po chwili się stało. Wielka radość zagościła w naszych żeglarskich sercach na widok znajomego portu. Tak szybko z klarowaniem jeszcze sobie do tej pory nigdy nie poradziliśmy. To chyba perspektywa rychłęgo umycia się pod prysznicem tak na nas zadziałała. Po kolacji jeszcze chwila czasu wolnego na wypad „do centrum” i po krótkim kominku do snu kołysała nas muzyka bijących o maszty fałów…

Dzień Czternasty,11.07.08. – Piątek

W przeciwieństwie do dni ostatnich dzisiaj Mateusz i Wojtek nie dotykali steru od rana, oddali go uczestnikom, aby ci mogli popisać się swoimi umiejętnościami i wiedzą żeglarską

Pobudka. Zaprawa poranna. Mycie. Śniadanie. Właściwie nie musieliśmy się bardzo spieszyć. Cel naszego rejsu został częściowo zrealizowany, dopłynęliśmy na Mazury! Teraz przyszedł czas na nagrodę! W końcu mogliśmy rozwinąć żagle i oddać się najprzyjemniejszej dla nas rzeczy na świecie. Jeziora stanęły dla nas otworem. Przez dobre parę godzin żeglowaliśmy sobie wśród innych białych żagli. Po tej zabawie ruszyliśmy w stronę Mikołajek. Wszystko toczyło się w jak najlepszym pożarku, gdy w śluzie dotarły do nas niepokojące sygnały o zmianie pogody. Wiadomości mówiły o burzy i wietrze o sile nawet do 7st. w skali B.! W przeciwieństwie do dni ostatnich dzisiaj Mateusz i Wojtek nie dotykali steru od rana, oddali go uczestnikom, aby ci mogli popisać się swoimi umiejętnościami i wiedzą żeglarską. Czy się rzeczywiście popisali – to już inna bajka. Faktem jednak jest, że tego dnia do Mikołajek dotarliśmy całkiem przemoczeni, bo zgodnie ze wszystkimi znakami na ziemi i niebie i ku zaskoczeniu niektórych burza w końcu nadeszła. Na szczęście w Mikołajkach mogliśmy się troszkę podsuszyć i już w dobrych nastrojach udaliśmy się na „podbój” miasta. Chyba każdy kto chociaż raz był w Mikołajkach zdążył się choć troszkę w nich zakochać. Niezwykle urokliwe miejsce. Nawet nam nie chciało się kolejny raz przygotowywać makaronu z sosem, tak więc poszliśmy wszyscy razem na pizzę, potem jeszcze pospacerować, i tak minął kolejny dzień rejsu.

Dzień Piętnasty, 12.07.08. – Sobota

Zanim się obejrzeliśmy już z wiatrem pędziliśmy ku ukochanej stanicy w Rydzewie. Tym razem sprawnie i przyjemnie pokonywaliśmy kolejne jeziora i kanały. Należałoby tu zaznaczyć, iż w „ostatnich metrach” dopadła nas istna głupawa… Widząc Niegocin, nasze najdroższe jezioro, zaczęliśmy śpiewać w niebogłosy wszystkie możliwe szanty, tego szczęścia nie da się opisać. Około godziny 16 byliśmy już przy dobrze nam wszystkim znanej kei. A więc. Koniec. Misja spełniona. Teraz tylko możemy być z siebie dumni. W tej uroczystej chwili powitali nas przyjaciele z drużyny, którzy byli na tak zwanej kwaterce przed obozem stacjonarnym (mówiąc krótko- odwalali czarną robotę: stawiali namioty, przebudowywali keję, przygotowywali stanicę na przyjazd uczestników obozu).

Teraz trzeba było wypakować się z łódek, doprowadzić je do stanu używalności, a wieczorem odbyło się ognisko. Czując już smak nowej przygody (zaczynającego się za klika dni obozu stacjonarnego) śpiewaliśmy i rozmawialiśmy prawie całą noc…
Ach… Wisła… ten obóz na pewno pozostanie w naszej pamięci długo. Była to niezwykła przygoda, dla wszystkich. Przeżyliśmy cos, co nie wszystkim jest dane. Rejs, w grupie (jak się okazało w trakcie) najbliższych przyjaciół, pełen niezwykłych zdarzeń, wysiłku, śmiechu i… MIELIZN!

 

 

 

Wykorzystano tekst piosenki „Różan” Jana Krzysztofa Kelusa.

Natalia Samojlik, Magda Pojawa - uczestniczki rejsu „Wisła”, działają w 33 KHDŻ „Pasat”. Uczennice maturalnych klas kieleckich liceów, jeszcze nie wiedzą, gdzie będą studiować. Pole ich zainteresowań jest ogromne – od teatru po… nauki ścisłe, no i oczywiście żeglarstwo.

Filip Knapczyk - również uczestniczył w rejsie, współautor powyższej relacji. Prywatnie zwany „Człowiekiem – Mięśniem”, z racji niezwykłych gabarytów i niedźwiedziej siły. Student architektury na Politechnice w Gliwicach.