Na tropie prezentów: gry
Zostałem poproszony nietypowo o artykuł o trzech grach. Hurra, wreszcie napiszę coś nieharcerskiego! Jako że od roku – po latach zmagań z samym sobą – zostałem konsolowcem, będzie o grach na konsole, choć dwie z opisywanych gier istnieją też w wersji na PC. A więc po kolei.
Na „Call of Juarez: Bound in Blood” czekałem z niecierpliwością z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, dawno już nie grałem w nic osadzonego na Dzikim Zachodzie – a te klimaty od zawsze niesamowicie mnie kręciły. Nie, nie jestem tak stary, aby pamiętać czasy, gdy wchodziły westerny z Johnem Waynem, ale mimo wszystko zawsze Dziki Zachód uwielbiałem. Po drugie, to gra polska! Niestety nie miałem jeszcze okazji zagrać w „Wiedźmina” (po kupieniu PS3 i wyprowadzeniu się zagranicę sprzedałem desktopa PC), więc miałem ochotę podbudować swoje narodowe ego. I muszę powiedzieć, że nie zawiodłem się zupełnie, w żadnym zakresie. Gra osadzona jest w okolicy Wojny Secesyjnej, dzieje się oczywiście w południowych i południowo-zachodnich stanach. Wcielamy się w rolę dwóch braci – w każdym akcie gry (oprócz kilku wyjątków) możemy grać jako jeden z nich. Pierwszy jest lepszy w walce bezpośredniej – strzał z dwóch broni, dynamit, drugi natomiast w walce na odległość – łuk, broń snajperska. Aha, nie powiedziałem o najważniejszym – cała gra to klasyczne FPP, czyli First Person Perspective.
Gra niestety jest mocno liniowa, choć poszczególne misje można przechodzić na różne sposoby. Głównie sprowadza się to do wystrzelania przeciwników, ale czego oczekiwać po Dzikim Zachodzie? Do dobrych stron można zaliczyć algorytmy przeciwników – to już nie jest otwarte nawalanie się à la „Quake”, tylko wyskakiwanie i strzelanie zza ukryć (swoją drogą świetnie zrobione). Ważna w grze jest także liczba amunicji – z tym czasami jest trochę krucho. Całość układa się w całkiem fajną historię filmową, lepszą niż większość polskich filmów ostatnich czasów.
Do kolejnych plusów trzeba zaliczyć klimat gry. Grafika jest na najwyższym poziomie, dźwięk także. Bałem się trochę tego, że Polacy wpadną na pomysł dubbingu po kosztach, ale tu się nie zawiodłem. Głosy podkładają najprawdziwsze rednecki z południowych stanów – wspaniale się ich słucha. A gdy na końcu gry na credits list widać prawie same polskie nazwiska – rozpiera duma.
Drugi nabytek (każda gra na konsolę ze względu na cenę musi być mocno przemyślana!) to „Uncharted 2: Among Thieves”. Muszę od razu powiedzieć, że TPP nigdy nie lubiłem, ale to zmieniło się w momencie kupienia konsoli. „Uncharted…” to coś pomiędzy TPP i FPP, bo choć widzimy naszego bohatera w całości, to w momencie celowania pojawia nam się na ekranie stary, dobry celownik. „Uncharted…” to gra przygodowa, skakanko-strzelanka osadzona nieco w klimatach Indiany Jones'a. Jako potomek Francisa Drake'a poszukujemy skarbu przemierzając ostępy dżungli amazońskiej. Graficznie całość zrobiona jest niewiarygodnie – zarówno tekstury, jak i animacja są bezbłędne. Gra się też całkiem miło, choć gra jest dla mnie zbyt liniowa – tutaj właściwie nie mamy dużego pola manewru, co dla osób lubiących pokombinować jest dość denerwujące. Skakanie po dachach i murach może być fajne dla kogoś, kto nie grał w „Assassin's Creed”, bo tu jest jakoś mniej modne, ale za to system strzelania wraz z kryciem się za osłonami jest najlepszy, jaki kiedykolwiek widziałem. Podobno świetny jest też multiplayer, ale przyznam się, że w niego nie grałem. Zresztą gram na multi dość rzadko, zazwyczaj dostaję bęcki od wyszkolonych 15-latków.
Last but not least – „Assassin's Creed 2”. Mój zdecydowany faworyt. Na tę grę czekałem długimi miesiącami – jedynka, choć sztampowa, bardzo mi się podobała. Dwójka jest po prostu niesamowita (choć nie ustrzegła się kilku błędów o czym piszę tu:
http://netgeeks.pl/index.php/2009/11/renaissance-parkour-czyli-assassins-creed-2/ ).
Mimo to gra jest niesamowita. Dla niezorientowanych – to skradanka TPP. Choć niestety nie tak bardzo skradankowa, jak „Thief” czy „Hitman” (niestety wiele misji da się przejść metodą „na Rambo”), to element „parkour”, czyli bieganie po dachach (i w tej części pływanie wpław po kanałach Wenecji), to niesamowita sprawa. Podczas wchodzenia na najwyższe kościoły we Florencji (Florencja, Wenecja i inne miasta zostały dokładnie zrekonstruowane) nogi miękną. Dosłownie.
Gra jest tzw. sandboxem, czyli jest nieliniowa – zupełnie jak choćby GTA. Po pierwsze, oprócz głównej ścieżki zadań, mamy do wyboru wiele misji pobocznych. Poza drugie, każdą misję można przejść na naprawdę wiele sposobów. To zmusza do kombinowania. Dodatkowo wszystko okraszone jest sporą ilością zagadek logicznych – zagadek najpierw prostych, ale później na naprawdę wysokim poziomie, dorównującym niemalże testom z MENSY. Sandbox ma również tę zaletę, że do gry możemy wrócić w każdej chwili i porobić kilka dodatkowych zadań. Grę przeszedłem w 5 dni, ale było to rzeczywiście 5 pełnych dni grania. W Polsce ma dopiero wyjść, polecam każdemu!
Tak więc jeśli chcesz wykorzystać wolny czas na pogranie w coś w święta lub kupić komuś prezent, to polecam właśnie te gry. Oprócz akcji mają przede wszystkim wspaniały klimat – czy to Dziki Zachód, czy archeologiczne poszukiwania à la Indy, czy wreszcie renesansowe Włochy. Polecam!
Michał Górecki