Na wkurzonym szlaku

Archiwum / Andrzej Walusiak / 10.03.2012

Frustracja jest elementem naszych uczuć we wszystkich obszarach życia w jakich przyjdzie nam funkcjonować. Jej ilość w dużej mierze zależy od czasu jaki danej sferze poświęcimy. Mój staż w ZHP rozpoczął się w 1997 roku. To znaczy, że harcerzem byłem 60% mojej dotychczasowe egzystencji. Nic więc dziwnego, że sporo rzeczy mnie po drodze sfrustrowało.

Na moim pierwszym obozie wkurzało mnie prawie wszystko. Obóz mieliśmy w liściastym lesie, pogoda nie dopisywała w związku z czym królowała wszechobecna wilgoć i chłód. Nosiłem po trzy bluzy naraz i chodziłem niewyspany. Służby w kuchni były dla mnie nieustającym koszmarem. Jak udało mi się usiąść na 10 minut to byłem zadowolony. Na grach nocnych ciągnąłem się gdzieś na końcu zastępu półprzytomny.

Po obozie nie było lepiej. W trakcie biwaku na zwiad szliśmy parami. Trafiłem na trzy lata starszego harcerza, który chodził tak szybkim krokiem, że musiałem biec aby za nim nadążyć. Na zlocie hufca poszedłem na bieg na azymut i pewnie nawet przeszedłem trasę ale nie zaznaczyłem jej na mapie bo nie wiedziałem, że o to chodziło.

Kolejne lata nie były lepsze. Jeden obóz tak mi się nie podobał, że w połowie niego wyjechałem. Mimo tego we wrześniu przyszedłem na zbiórkę a w czerwcu znów pakowałem plecak. W 2001 roku byłem przeświadczony o tym, że kadra wykorzystuje nasz zastęp do najcięższych robót. Wszyscy mieli wolne, szli do sklepu czy nad jezioro. My musieliśmy budować ziemiankę. Na kolacji w ramach protestu ostentacyjnie opuściliśmy stołówkę po zaśpiewaniu „Smacznego”.

Później byłem zastępowym i wkurzałem się jak moi ludzie przychodzili na zbiórki bez mundurów czy notatników. Gorzej, że na obóz zgłosiło się ich za mało i w efekcie trafili do innego zastępu niż ja. Ich nowy zastępowy miał specyficzne podejście do dzieci. Po obozie nie wrócili na zbiórki. Później na obozach byłem już zastępowym ale zawsze musiałem dostać jakiegoś „spadochroniarza”. Harcerza, który pojawił się na zbiórkach w czerwcu i nie wiadomo było gdzie go przydzielić. Zazwyczaj takie osoby były tylko sezonowe i po obozie więcej nie ubierały munduru. Na obozie jednak działali aż zanadto robiąc wszystkim problemy swoim zachowaniem.

Gdy wcielono mnie do kadry spodziewałem się, że czekają mnie Hawaje. W okresie maturalnym nie chodziłem na zbiórki i pojechałem na obóz nie wiedząc co mnie czeka. Gdy oboźna zapytała mnie co dzisiaj robimy zrozumiałem, że jestem w tarapatach. Dopiero na miejscu dowiedziałem się, że mam odpowiadać za program. Gdy sama oboźna przestała się interesować swoimi zadaniami okazało się, że oprócz programu muszę się zająć jeszcze jej działką.

Mógłbym to ciągnąć dalej. Wszyscy możemy opowiedzieć niezliczone ilości takich historii. Skoro jest tak źle to dlaczego dalej w tym całym harcerstwie jesteśmy? Po moim pierwszym obozie wróciłem do domu ze stopniem ochotnika. Nie wszystkim z mojej drużyny się to udało. W trakcie gier zacząłem w końcu prowadzić. Naszą ziemiankę uznaliśmy za cud architektury na miarę Hagia Sofia. Skompletowałem zastęp świetnych ludzi, którzy do dziś utrzymują ze sobą kontakt.

Jako instruktor zdobyłem niezliczoną ilość umiejętności jakich nie nauczyłbym się nigdzie indziej. Jak mówię znajomym, że jestem nieśmiały to mi nie wierzą. Potrafię zarządzać grupą. Nie boję się odpowiedzialności. Nowe zadania nie są mi straszne. Jak czegoś nie umiem to wiem, że mogę się tego nauczyć.

Wcale nie jest źle. Bo na każde złe wydarzenie przypada kilkanaście pozytywnych. Na każdego instruktora, który pomylił harcerstwo z wojskiem przypadają dziesiątki wspaniałych ludzi. Na każdego sfrustrowanego, którego nie wpuszczono na LAS i pojechał do domu – setki zachwyconych. Na każdą złotówkę długu – tysiące wydawane na organizacje przygody życia dla dzieciaków. Dlaczego więc takie Na Tropie nie zajmie się czymś lepszym niż opisywanie frustracji? Bo o problemach trzeba rozmawiać. Po to, żebyśmy zauważali swoje błędy i je naprawiali. Może być lepiej i wszystkim nam na tym zależy.