Najdłuższa droga

Archiwum / 18.01.2009

Często wydaje mi się, że jestem lepszym teoretykiem, niż praktykiem, i mówienie, jak coś powinno wyglądać, przychodzi mi łatwiej, niż wprowadzenie moich słów w czyn. Kiedy jednak przychodzi czas, zarzucam plecak na plecy i ruszam w drogę, nie zastanawiając się, co jest siłą sprawczą tego ruchu i co ciągnie mnie w kierunku, ku któremu zmierzam.

 

 

 

Zapytany, jak mógłbym opisać swój osobisty stosunek do wędrówki, znalazłem się więc w nie lada kłopocie.                         

Pierwszy początek pamiętam jak przez mgłę. Wielki dom z kamienia, zwieńczony kominem, z którego sączyła się smużka dymu. Obok domu droga, a za nią rzadko rozrzucone zabudowania wiejskie. Nie ciągnęły się równymi rzędami po obu stronach asfaltu, jak to ma miejsce na nizinach, ale nieregularnie, jakby przypadkowo, im dalej w dół doliny tym gęściej. Tuż pod oknami budynku zaczynało się strome zbocze góry, wyżej ginące wśród drzew. Pomiędzy drzewami wiodła w stronę szczytu droga leśna. Do dziś mam przed oczami ten obraz – wąski pas bieli biegnący szlakiem rozdzielającym dwie ściany ciemnozielonych świerków. Wszystko co pamiętam składa się z tych trzech kolorów – szarość kamienia, ciemna zieleń lasu i wszechobecna biel. Wszystko pokryte było śniegiem, w którym mały chłopiec zapadał się po pas. Nie dotarłem wtedy do szczytu i nie udało mi się to do dziś, choć doskonale znam nazwę góry i drogę jaka ku niej prowadzi.

Drugi początek pamiętam znacznie lepiej. Podczas jednego z beskidzkich rajdów, pod koniec dnia, siedzieliśmy w jadalni schroniska i wtedy w rozmowie padło tajemniczo brzmiące słowo „Bieszczady”. Nazwa ta oznaczała dla mnie krainę na końcu Ziemi, nieprzystępną i niebezpieczną. Decyzja była natychmiastowa – jedziemy. Rok później poznałem inny świat i wiedziałem już, że to czego szukałem jest właśnie tam. Cisza, samotność i skupienie, przede wszystkim zaś – niezwykłe uczucie, jakie towarzyszy odkrywaniu nieznanego. Stanąłem w pełnym słońcu na grzbiecie połoniny, a wzrok mój sięgał aż po horyzont, napotykając po drodze szczyty, których nie potrafiłem jeszcze nazwać. Ze szczytu na którym stałem widziałem ścieżkę prowadzącą na kolejny, znikającą za nim i wiodącą ku dalszym wierzchołkom. Tego dnia dotarłem naprawdę daleko, a gdy obudziłem się następnego ranka wiedziałem, że nie mam innego wyjścia, jak iść dalej i dalej. To nie życie jest drogą – droga jest wszystkim.

„Tak się zaczyna to, co nie wiem, to, czego dalsze losy mi nie znane, bo jak mogę wiedzieć? Skąd mogę wiedzieć? Jakim cudem mam wiedzieć, jak to wszystko dalej i jeszcze dalej się potoczy.”

Słowami jednego z moich ulubionych poetów rozpocząłem dziennik podróży przez Karpaty. Jakże często wyruszamy w drogę i odkrywamy coś zupełnie innego, niż chcieliśmy znaleźć. Ja na przykład wyruszam w góry w poszukiwaniu ciszy i kontaktu z przyrodą, jedynego w swoim rodzaju uczucia jedności z Naturą. Szukam też – rzecz banalna – pięknych widoków, bez których to miejsce nie byłoby takie samo. I jeśli kiedykolwiek powiem Wam, że wędrówka przez góry w deszczu i we mgle jest tak samo przyjemna, bo ukazuje inne ich oblicze – nie wierzcie mi. Jedną z najpiękniejszych rzeczy, jaką darują nam góry jest możliwość zobaczenia obłoków bez konieczności patrzenia ponad siebie, co odkrywam ze zdumieniem za każdym razem i wciąż tak samo. Tamta podróż uzmysłowiła mi jednak, że góry byłyby o wiele uboższe, gdyby nie ludzie tam napotykani. Wieczorne rozmowy w blasku ognisk lub świec za każdym razem zmieniały mój sposób patrzenia nie tylko na nich, ale i okoliczne szczyty. To właśnie ich odnalazłem na tamtej ścieżce.

Patrząc z perspektywy czasu dziwi mnie zbieżność, na którą dopiero niedawno zwróciłem uwagę: spośród wszystkich moich wędrówek – a nie było ich znowu tak wiele! – dwie najważniejsze i najdłuższe wiodły ze wschodu na zachód. Działo się tak, gdyż najłatwiejsze fragmenty obydwu tras wolałem zostawić sobie na koniec, gdy zmęczony i zniechęcony będę mógł łatwo i szybko przebiec ostatnie kilometry. W obu przypadkach te ostatnie kroki zamieniały się jednak w gonitwę, podczas której gnałem wypatrując końca, bojąc się, że następnego ranka zabraknie mi sił, aby iść dalej. Czy postąpiłem słusznie? Wspinacze wiedzą, że najtrudniejsze miejsce skalnej ściany należy pokonywać pod koniec wyciągu, gdyż lina, którą ciągnie za sobą prowadzący, jest wtedy dostatecznie długa, by zamortyzować ewentualne odpadnięcie. Dopiero po długim czasie jestem w stanie dostrzec, jak wiele straciłem tak postępując. Kiedy słaniający się na nogach stanąłem u końca drogi nie czułem już nic – szczęścia, euforii, satysfakcji. Może tylko delikatny smutek spowodowany faktem, iż ostatnie dni mojej podróży, składające się z gorączkowego marszu przed siebie – byle dalej i szybciej – odebrały mi całą przyjemność z tamtej chwili. Tamta podróż zakończyła się nad wielką rzeką. „Udało się” – szepnąłem wówczas do swojego odbicia w wodzie, po czym usiadłem na brzegu i długo gapiłem się przed siebie nie mogąc pomyśleć nic, nie czując nawet ulgi.

Mówi się, że droga jest celem samym w sobie i nieważne jest dokąd idziemy, ważnym jest sam fakt (proces?) pokonywania drogi. Spotykam czasem na swojej ścieżce ludzi mówiących „A co tam… Posiedzimy tu kilka dni, potem może pójdziemy gdzieś dalej, może na północ albo na wschód… Czy to ważne? Zobaczymy.” Zazdroszczę im tej beztroski i swobody w nie obieraniu celu, który mogliby wskazać palcem, mówiąc „To tam.” Widzieliście kiedyś Cyganów? No właśnie. Rzucani po świecie niczym liście pchane wiatrem wydają się być kwintesencją tej filozofii. Ciekawe, że sam nigdy nie byłem zdolny do takiego braku planowania i nawet jeśli szkic podróży nie miał postaci dokładnie wytyczonego szlaku, przybierał on formę luźnego harmonogramu, na przykład „pójdę na południe, a potem na zachód”. Prawie zawsze zaczynając jakąś drogę mam dokładnie określony punkt końcowy oraz dzienne i tygodniowe odcinki, na jakie pieczołowicie dzielę szlak. Czasem zastanawiam się, czy taka „filozofia planowania” nie zabija spontaniczności i radości wędrówki. Na jej brak pozwalam sobie jednak wyłącznie w trakcie leniwych spacerów. Kiedy w grę wchodzi osiągnięcie odległego celu, czas i przestrzeń oraz siły mierzącego się z nimi stają się ściśle podzielone.

Dotykam tu delikatnej granicy, za którą w tym, co nazywamy drogą, pojawia się pierwiastek wyczynu, a co za tym idzie – współzawodni
ctwa. Nie jestem sportowcem, zapalonym maratończykiem, alpinistą. Jeśli coś daje mi radość, to raczej droga, która ucieka mi spod stóp, niż wysiłek i pokonywanie własnych słabości. Ale podobnie jak wyczyn, także wędrówka wymaga treningu ciała i skupienia duszy. Na początku stąpamy niepewnie i pomału, niewielkimi kroczkami, z czasem nabierając śmiałości i płynności w naszych ruchach. Wspinaczka jednakowoż wymaga od nas często skoncentrowania całej naszej siły i woli w jednym ekwilibrystycznym przechwycie, długi szlak natomiast wystawia na próbę naszą psychikę, potęgując znużenie przez długie godziny i dni. Zdarza się, że umysł zbombardowany mnogością podobnych widoków, sytuacji i miejsc wyłącza się i obojętnieje, zapadając w stan jakowejś apatii, stając się nieczułym na otoczenie. Zdarza mi się poddać przed końcem wspinaczki; zwycięża wtedy we mnie lęk przed długim lotem w próżni. Jeśli jednak rezygnuję przed końcem górskiego szlaku, to z chęci ucieczki od jednostajnego otoczenia.

Teraz widzę, że felieton, jaki miałem tu napisać, przybrał postać zbioru luźnych refleksji, strzępów wrażeń. Kiedy myślę o drodze, nachodzą mnie setki obrazów i skojarzeń, ale nie potrafię uporządkować ich w logiczną całość, którą można by przedstawić jako kompletny wykład. Wiem jedno. Wędrówka nie jest ucieczką od życia. Jest raczej powrotem tam, gdzie jesteśmy „u siebie”, gdzie wszystko wraca na właściwe miejsce, gdzie świat znowu staje się jednością, a my wraz z nim. Marsz przed siebie pozwala mi posklejać to, co rozsypuje się i ulega rozproszeniu przez codzienny bezruch.

 

 

  Łukasz Supergan – W 2004 roku dokonał pierwszego samotnego przejścia łańcucha Karpat, za co otrzymał wyróżnienie w konkursie Kolosów organizowanym przez redakcję miesięcznika Poznaj Świat. Od wielu lat turysta górski, od niedawna również  taternik, na codzień pracownik organizacji ekologicznej Greenpeace. Z harcerstwem związany wyłącznie dzięki swojej żonie – niestety.