Nauka oddychania powietrzem

Na Tropie Kultury / Urszula Łupińska / 09.01.2010

Gdy byłam małą dziewczynką, bardzo często pytałam rodziców, jak wygląda powietrze. I w żaden sposób moja dziecięca główka nie mogła przyjąć do wiadomości czegoś tak abstrakcyjnego: że istnieje coś, czego nie da się opisać! Dziś jestem kilkanaście lat starsza i już rozumiem swoich rodziców – bo teraz sama nie wiem, jak opisać… „Tlen”.

Iwan Wyrypajew, rosyjski dramatopisarz, w 2009 roku przeniósł na ekrany swoją sztukę teatralną pt. „Tlen”. Mnie osobiście trudno nazwać to filmem – ale na potrzeby tej recenzji zaufam słowom reżysera, który w jednym z wywiadów zapytany o swój najnowszy „twór” odpowiedział, że „wszystko, co jest pokazywane na ekranie, jest filmem”. Gdybym mogła czerpać z terminologii innych dziedzin sztuki, posłużyłabym się patchworkiem albo witrażem – ponieważ film składa się z dziesięciu scen (plus bonus), a każda scena to mnogość dźwięków, obrazów i słów – słów, nade wszystko słów… I dopiero połączenie tych wszystkich scen (quasi-teledysków wręcz) daje magiczną całość. Zapewniam, że magiczną – takich filmów nie tworzy się i nie ogląda codziennie! „Tlen” bowiem jest tak niesamowicie wielowarstwowy i „wielowrażeniowy” – co przyznaje sam Wyrypajew – że nie sposób tego wszystkiego uchwycić, więc odbiór każdej jednostki jest słuszny. Film można rozgryzać z rozmaitych stron – lecz to przecież wciąż to samo dzieło. Dlatego nie da się konkretnie powiedzieć, „o czym to jest” ani „co autor miał na myśli”…

„Tlen” jest niejako autorskim dekalogiem Wyrypajewa (choć nie jest to film religijny!) – do którego stworzenia garściami czerpał z Pisma Świętego, lecz według swojej własnej artystycznej wizji – a każde „przykazanie” wyjaśnia widzowi w obrazowy (i to dosłownie) sposób. Wykorzystuje w tym celu mnóstwo narzędzi: znajdziemy tu melorecytację głównych bohaterów (czyli także Karoliny Gruszki, obecnej żony i muzy reżysera – piękny polski akcent w rosyjskim „Tlenie”!), konwencję teledysku, dokumentu, różnorakie animacje, muzykę współczesną (na pewno nie spodziewacie się śpiewających grzybków – a jednak!) oraz odwołania do popkultury i aktualnych wydarzeń na świecie. Obecna jest tu również gra z widzem – czy zauważysz np. że po piątce wcale nie następuje szóstka…? A wszystko to zostało opowiedziane pięknym, prawie poetyckim językiem, słowami, którymi chcielibyśmy się karmić codziennie… Więc Wyrypajew atakuje nas nimi jak pociskami z karabinu: seria za serią, jedna śmiała myśl goni drugą, nie ma czasu na zastanowienie, na przetrawienie, na zachwyt, na sprzeciw, NA ODDECH. Wszystkie najbardziej szalone pomysły twórca wiąże ze sobą jak tlen z wodorem i pokazuje nam to wszędobylskie powietrze: że da się połączyć Moskwę z Rosją, że amerykańscy Żydzi są tacy sami, jak iraccy Arabowie (dowiecie się jacy), że miłość to jak nienawiść, lecz czwartek to nie sobota, że płuca nie tańczą, że broń służy do obliczania liczby ofiar, łopata nie jest narzędziem ogrodniczym, a miłość to po prostu niedotlenienie… Albo właściwie mogłabym stwierdzić, że film jest właśnie o miłości. Sasza zakochał się w Saszy – i machina ruszyła!

Polska premiera „Tlenu” (ros. „Kislorod”): 5 lutego 2010 roku

Wyrypajew kokieteryjnie twierdzi, że nie należy skupiać się na tekście ani nie martwić się tym, że nie rozumiemy wszystkiego (jednocześnie w polskiej wersji filmu chce wprowadzić dubbing, co chyba będzie pewną szkodą), bo same wrażenia wzrokowe i emocjonalne powinny nam wystarczyć do zrozumienia przesłania. Lecz zapewniam, że słowa niosą ze sobą wiele interesujących treści i wzbogacają całość!