Nie będę leśnym dziadkiem
Na imię mam Andrzej, mam 27 lat i jestem harcmistrzem. Działam w hufcowej KSI i Radzie Naczelnej ZHP. Czasem mam wrażenie, że coraz bardziej zbliżam się do pogardliwego w moim własnym słowniku wyrażenia „działacz”.
Byłem kiedyś członkiem komendy hufca, ale się nie dogadywałem. Próbowałem organizować jakieś kursy i coś zmieniać. Prawie nikt w hufcu nie chciał moich rewolucji. Uszczęśliwiać ludzi na siłę nie lubię, więc zostawiłem zabawki. Teraz bawią się sami. Drużynowym też kiedyś byłem. Ale zacząłem robić inne rzeczy i czasu zabrakło, to drużynę oddałem. Zostałem też członkiem Rady Naczelnej i mam kawałek skóry na sznurze.
Jak mogę, to w wakacje jestem na obozie mojego macierzystego szczepu. Staram się, żeby wszyscy mówili do mnie po imieniu. Dystans i tak jest duży. Jak zakładałem drużynę wędrowniczą, to wszyscy byliśmy paczką znajomych. Nadal w jakimś stopniu się ze sobą trzymamy. Nigdy więcej nie będę już mieć takiego kontaktu z kolejnymi harcerzami. Mimo że w jakimś stopniu jestem opóźniony przez moje wieczne studiowanie, to i tak jest między nami przepaść.
Jak na mojej piersi zagościła zielona podkładka, zacząłem być masowym opiekunem prób. Kiedyś muszę policzyć, ile to było osób, ale na pewno dużo. I pewnie więcej niż nakazuje rozsądek. Ludzie chcieli, żebym im pomagał, bo byłem niedaleko od nich. To ważne w szczególności u przyszłych przewodników. Lepiej czują się u kogoś, kto oprócz bycia autorytetem, jest też ich znajomym. Teraz też jestem opiekunem prób, ale powód jest trochę inny. Po prostu nie ma w środowisku innych osób, które mogłyby nimi być.
Jak się zbliżą do dwudziestki, to pewnie będziemy mogli nawiązać kontakt. Na razie jestem dla nich harcmistrzem, który robi coś w jakichś władzach. Jeżdżę do Warszawy podejmować jakieś decyzje. Siedzę w KSI po drugiej stronie stołu. Zdarza mi się iść do chorągwi pogadać z komendantem o tym, co słychać. Na miejscu harcerzy też pewnie bym nie wiedział, o czym ze mną pogadać.
Jak mi ktoś proponuje pracę u podstaw, to się zgadzam, o ile mam czas. Współorganizując zlot chorągwi zrozumiałem, jak wiele radości może to dać. Wtedy pewnie pierwszy raz naprawdę zatęskniłem za granatowym sznurem. Myślę o tym, że jak już będę w stanie przewidzieć, gdzie moje życie znajdzie się w następnym roku, to wrócę do prowadzenia drużyny. Pewnie w jakimś zupełnie nowym miejscu rozruszam projekt, który po kilku latach będzie mógł się sam toczyć dalej dzięki moim następcom.
Nie odmówiłem proponowanej mi fuchy związanej z Wędrowniczą Watrą. Nie mogłem. To namiastka bycia drużynowym. Co prawda ekipa jakaś większa i czas bardziej określony, ale zawsze coś. Dzięki takim zadaniom moje harctrixowe „ja” będzie mogło ściągnąć mundur leśnika.
W chwili obecnej takie zadanie łączy się z jakimś stresem. Może nie takim, co nie daje spać po nocach, ale jednak jakimś. Najpierw za mało zgłoszeń. Później za dużo zgłoszeń. Cena bazy. Koszt Toi-Toiów. Małe i większe problemy. Jednak później, gdy na zlocie zobaczę ileś tam set ludzi, będę wiedział, że było warto. Nie dlatego, że jestem jakimś super altruistycznym bohaterem. Moje pobudki są czysto egoistyczne. To działanie, w przeciwieństwie do wielu innych, których się w harcerstwie podejmuję, da mi faktyczną radość. Poczucie, że zrobiłem coś ważnego i dużego. Dzięki pracy zespołu, na którego czele miałem przyjemność stać, udało się doprowadzić do, miejmy nadzieję, sukcesu. A wymyślona zielona marynarka wyląduje na jakiś czas w równie nieistniejącej szafie. To na razie przede mną!
Andrzej Walusiak - Inżynier towaroznawstwa, student Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu. Fan fotografii analogowej i autor fotobloga vandrey.tumblr.com. Członek Rady Naczelnej ZHP i hufcowej KSI. Były drużynowy 101 Poznańskiej Drużyny Wędrowniczej.