„Nie cierpię czytać tego, co sam napisałem"
Oczywiście przekręciłam już słowa pisarza jakiś czas temu po swojemu: „nigdy nie czytam tego, co już napisałem”, ale wrażenie pozostało to samo: człowiek wie, co chce napisać, ma coś do powiedzenia i niekoniecznie forma jest dla niego najważniejsza. Jest gawędziarzem, ale w tym, co pisze, jest przemyconych wiele prawd o świecie.
Wrażenie, że mimo utrzymywania się ze słowa pisanego – nie stało się ono dla niego jedynym życiem, oraz że świat dookoła wciąż jest ciekawszy i wart większej uwagi niż zapisane już litery. Lubię go za szczerość, z jaką opowiada o sobie, o Amerykanach, o Ameryce jako kraju i jako kulturze. Cenię w nim dystans do siebie, humor… Ale od początku! Tylko zanim zdradzę nazwisko, podpowiem kilkoma faktami, by niektórym nie odebrać radości zgadywania.
Na zdjęciach (to ryzykowna zabawa, bo jeśli okaże się, że fantastyczny pisarz jest człowiekiem o twarzy potwora? A jeszcze gorzej, jeśli po prostu przeciętnej, niewyróżniającej się?), tych dostępnych od razu po wpisaniu hasła w Google, niemal zawsze jest lekko uśmiechnięty, z uśmiechniętymi oczami, zmarszczkami-pajączkami wokół oczu, które dodają czarno-białej twarzy charakteru, ciemnym wąsem, spojrzeniem utkwionym jakby prosto we mnie, jakby to właśnie mnie widział w momencie robienia fotografii. O nie, nie był Amerykaninem z krwi i kości; jego korzenie sięgały Niemiec, choć od urodzenia otoczony był kulturą nowego kontynentu.
W wojsku przeżył najfatalniejszy okres swojego życia: przez przełożonych uznany został za mało pożytecznego, wysłano go więc prosto na front. Rok później jego matka popełniła samobójstwo, a parę miesięcy po tym trafił do niewoli (był rok 1944, grudzień). Przetrzymywany w drezdeńskiej fabryce znajdującej się w starej rzeźni, pracował przymuszony „ku chwale Trzeciej Rzeszy”, produkując syrop słodowy dla kobiet w ciąży – ot, historia taka sama, jak setek innych ludzi w tamtym czasie. W niewoli przeżył bombardowanie Drezna przez aliantów, w którym jednego dnia zginęło ok. 135 000 ofiar. W kwietniu 1945 roku został wyzwolony przez Armię Czerwoną. Wrócił do kraju, gdzie zwyczajem rodaków został odznaczony amerykańskim orderem Purple Heart, przyznawanym żołnierzom poszkodowanym w czasie wojny.
W jego historii jest pociecha dla innych przyszłych pisarzy, którym z nauką nie idzie. W szkole średniej nie miał jeszcze problemów, już wtedy pisywał do szkolnej gazetki. Zaczęło się w czasie studiów biochemicznych, gdzie współredagował gazetę uczelnianą. Praca pisarska pochłaniała go bardziej niż powinna, bardziej niż nauka – i wkrótce został z uniwersytetu wydalony. Kiedy kilka lat później wrócił z Drezna, chciał kontynuować naukę. Podjął studia na wydziale antropologii. Jego praca magisterska („Wahania pomiędzy dobrem i złem w popularnych opowieściach”) została jednak jednomyślnie odrzucona przez komisję. Jeśli pisze tylko prawdę (a któremu pisarzowi w to uwierzyć?), to według jego „Niedzieli Palmowej” praca została uznana za zbyt niepoważną – co wydaje się wielce możliwe, jeśli pozna się trochę autora. Jakoś na początku roku 1950 zrezygnował z pracy, by spróbować wyżyć z pisarstwa. Udało się!
W ciągu dziesięciu lat od rozpoczęcia swojej kariery stał się pisarzem bestsellerowym dla Amerykanów. Rozchwytywany przez wydawnictwa, uwielbiany przez młodzież (o tak, to musiały być piękne czasy, kiedy idolem mógł zostać człowiek żyjący ze słowa pisanego), jego książki często były ekranizowane, ponownie wydawane z powodu zbyt niskiego nakładu… Najbardziej zasłynął z książki, dla której pojechał jeszcze raz do Drezna (w którymś wywiadzie mówi prosto: „pojechałem tam, bo tak chciał wydawca”), w której opisał tak samo swoje wrażenia, jak zawarł po prostu swoje zdanie, „Rzeźnia numer pięć”. Wstrząsająca powieść antywojenna (ile innych, równie antywojennych książek ukazało się wtedy w Ameryce, a jednak ta jest jedną z bardziej wyjątkowych).
Kurt Vonnegut, syn Kurta architekta, do pierwszego wnuka podpisujący się zawsze Kurt Junior Vonnegut. Dobry ojciec dla dzieci swoich i adoptowanych, mąż dwóch kobiet (nie, nie jednocześnie), ceniony obywatel, kiedyś żołnierz, niepiszący wielkiej fantastyki, zaledwie ocierający się o SF, był przez wiele lat (zmarł w 2007) jednym z bardziej znanych pisarzy amerykańskich. I to mimo swojej szczerości w pisarstwie – w świetnej książce „Losy gorsze od śmierci” wprost mówi o wadach Amerykanów, o swoich słabościach, tym, co ludziom w jego kraju nie wyszło – wciąż jest chętnie czytany.
Dużo jest w tym pisarstwie jego samego: opowieści z jego życia, rodziny, bliskich. Bardzo często wątki autobiograficzne stają się przyczyną jakiejś obserwacji, a dalej ciągu rozmyślań nad różnymi tematami. Vonnegut stawia (uznaję, że skoro wciąż są jego książki, to on jeszcze trochę żyje wśród nas) pytania o odpowiedzialność człowieka za los świata, nie rezygnując z celnej satyry na społeczeństwo amerykańskie z pozycji agnostyka, pacyfisty, krytyka ślepego patriotyzmu.
Prawdopodobnie przez swoją obsesję (to chyba można już tak u niego nazwać), że „wszyscy jesteśmy żywymi tarczami, jeńcami technokratycznego świata masowych morderstw, katastrofy ekologicznej, odczłowieczonych wartości”, z którego, jak sam powiada: „Osobiście wolę się śmiać (niż płakać), bo jest mniej do sprzątania”, znalazł wielu wrogich czytelników. Ale odnoszę również wrażenie, że jego trzeźwe spojrzenie nie jest jedynie narzekaniem starca na świat, w którym przyszło mu dożywać swoich dni. Jest w jego słowach wiele przykrej prawdy, doskonale skrytej pod czarnym humorem oraz ironią.
Gdyby mnie ktoś spytał w rozmowie, co bym umiała o nim powiedzieć w jednym zdaniu, to powiedziałabym prosto: jest bardzo dzisiejszym filozofem, gawędziarzem, który ze swoimi czytelnikami wchodzi w mały flirt, z niesamowitym wyczuciem cierpliwości człowieka na uwodzenie słowami, ze świetnym poczuciem humoru i doskonałym poczuciem realności.