Niebo to skąpiradło

Archiwum / 30.09.2011

„Bashi przypomniał sobie ulubione porzekadło babki: niebo to skąpiradło, które więcej odbiera, niż daje. Powtórzył je teraz Nini. – Niebo jest wredne – powiedziała, a wtedy obiecał, że w takim razie pójdzie z nią do piekła.” Czyli o „Włóczęgach” Yiyun Li.

Spokojna, wręcz chłodna w odbiorze, napisana z niesamowitą i porażającą człowieka prostotą historia Chin w czasach po rewolucji kulturalnej. Historia małego miasteczka, Błotnistej Rzeki, w którym wszystkie domki są takie same, sąsiedzi rankami nawzajem się uciszają i zaglądają sobie na ubogie podwórka, a wieczorami zasypiają na jednakowych ceglanych łóżkach. Jest to opowieść o ludziach, którzy żeby przeżyć, zdecydowali się wyzbyć własnych myśli, przekonań, własnej woli, o ludziach szarych, płynących z prądem. Tych, którzy może tylko wieczorami, kryjąc się nawet przed małżonkiem, pozwolą sobie na kilka łez nad straconymi marzeniami. Rozczarowani życiem, starzy od młodości, zniechęceni i rozgoryczeni; rzadko pełni jakichś uczuć, a jeśli to nienawiści lub strachu. Kalecy, głusi i ślepi na świat dookoła. Tak chyba można określić bohaterów, których opisała Yiyun Li.

 

Yiyun Li urodziła się w Pekinie. Od 1996 roku przebywa na emigracji w Stanach Zjednoczonych. Publikowała do wielu znanych amerykańskich magazynów. Otrzymała wiele nagród, a w 2010 została uhonorowana tytułem American Library Associate Notable Book. Pisze po angielsku, chiński stał się dla niej wyłącznie językiem propagandy.

 

„Włóczędzy” to jej debiutancka powieść. I gdyby Yiyun Li zdecydowała się pozostać w Chinach, najprawdopodobniej nie zostałaby nigdy wydana. Autorka otwarcie, spokojnie, bez emocji, ale w sposób poruszający naprawdę twarde serca krytykuje reżim, nawiązuje do masakry na Placu Tian’anmen, odsłania absurdalne mechanizmy władzy komunistyczno-totalitarnej, ale przede wszystkim otwiera światu oczy na to, do jakiego stopnia można odczłowieczyć człowieka, upodlić całe społeczeństwo.

 

„Jest to książka o utracie, bólu i strachu, w której autorce udaje się zawrzeć tyle nieoczekiwanie tkliwych i finezyjnych nut, że choć lektura staje się nieznośna, nie możemy się od niej oderwać. Nie jest to powieść łatwa w czytaniu, ale niezbędna i do głębi poruszająca”.

Amy Bloom

 

 

Milion historii w jednej

W całych Chinach panuje chaos, który wywołała rewolucja kulturalna. Jest rok 1979. Panuje komunizm. W swoim małym domku, identycznym jak tysiąc innych, mieszka z dwiema kurami dwoje staruszków, którzy jako rodzice przeżywają tragedię. Ich córka, Gu Shan, młoda, ładna dziewczyna, zostanie stracona. Ogłoszenia, porozwieszane na wszystkich ulicach miasteczka, dla większości społeczeństwa są nieczytelne – analfabetyzm. Dziewczyna – kontrrewolucjonistka. Matka przeżywa tragedię dziecka, które umiera przed nią – cóż z tego, że za życia obróciło się przeciwko rodzicom. Dla ojca, jako nauczyciela, jest to chwila zwątpienia w sens pracy całego jego życia – jaki sens było uczyć ludzi czytać, skoro książki sprowadziły jego córkę na manowce i omamiły?

 

Niedaleko, w jeszcze uboższym domku, na jednym ceglanym łóżku śpi cała dziewięcioosobowa rodzina. Najbardziej nocami marznie najstarsza córka, Nini, zaledwie dwunastoletnia, o zniekształconej twarzy i kalekiej połowie ciała. Wiecznie głodna, w domu traktowana jak darmowa służąca, niewidzialna dla ludzi i przez nikogo nie lubiana. Często myśli o śmierci, która, po życiu w ziemskim piekle, nie wydaje jej się niczym przerażającym.

 

Do rodziców w Błotnistej Rzece przyjechał mały chłopiec, Tong oraz jego pies, Ucho. Chłopiec ma jedno marzenie – wyrosnąć na bohatera, dołączyć do pionierów. Razem z babcią mieszka wyśmiewany przez wszystkich miejscowy idiota, syn znanego pilota, Bashi, który nie martwi się o swoją przyszłość, bo po ojcu zostało mu wiele pieniędzy. Kai, która dzięki małżeństwu dostała się do wyższych sfer, jest radiową spikerką, kochającą matką i niekochającą żoną, która stanęła po złej stronie barykady.

 

Są starzy, biedni państwo Hua, którzy codziennie rano wychodzą na ulice, żeby je sprzątnąć. W młodości wędrowali od prowincji do prowincji, uratowali wiele niemowląt wyrzucanych nad rzekami, przygarnęli jako swoje kilka córek.

 

Jest też Guan ze swoim czarnym psem oraz tysiące innych, bezimiennych ludzi, którzy odeszli bez pamięci w przeszłość. Yiyun Li zagląda do ich domów, dopowiada ich losy.

 

W tym świecie nie ma niewinnych. Urzędnicy skazują na śmierć, by przypodobać się szefom; ojcowie nie kochają córek i biją żony; dzieci z głodu zabijają zwierzęta. Nie ma dobra, bo nie ma czystego zła. Brutalnie, kawałek po kawałku, Yiyun Li odbiera nam wyobrażenia o ludziach, których opisała.

 

Kim są włóczędzy?

Mieszkają we własnych domach, ale nie znają chwili, w której lepiej dla nich będzie zmienić im miejsce zamieszkania. Wychowują dzieci, które każdego dnia ktoś może przenieść do innej prowincji. We własnym kraju, wśród rodziny czują się obcy, samotni, pozostawieni sami sobie.

 

To ludzie, którym przyszło żyć w czasach przerastających człowieka. Przyjaciel może stać się wrogiem, jeśli tylko skusi go cień szansy na awans, prostsze życie lub choćby dodatkową miskę ryżu.

 

„Czasem głos i temat są ze sobą w idealnej harmonii, tak jakby autor urodził się specjalnie po to, żeby napisać akurat tę książkę. Yiyun Li przedstawia nam Chiny, jakich większość Amerykanów nigdy nie widziała, lecz jej wrażliwa, a jednocześnie miażdżąca wizja tego, jak ludzie kochają się i wzajemnie zdradzają, byłaby czytelna dla mieszkańców wszystkich krajów na ziemi”.

Nell Freudenberger

 

Zanim dostrzegłam o jak strasznym „czymś” (nie umiem kraju w ten sposób rządzonego przez ludzi nazwać krajem) czytam, zanim uderzyło mnie to niczym kopnięcie w nerki, zdążyłam zauważyć i docenić, z jaką wprawnością książka została napisana, z jaką chłodną precyzją los każdego bohatera został połączony z wszystkimi innymi. Nie było patosu, nie było tkliwych fragmentów. Nie było przemocy. I zanim nie poczułam ciosu w twarz, kiedy przewracałam ostatnią kartkę, nie czułam nic – jedynie wielką pustkę, bo to wszystko żyło naprawdę i żyje dalej.

 

Książka jest ciężka, ale zupełnie inaczej, niż książki, które dotychczas nazywałam ciężkimi. Nie płakałam nad nią do samego prawie końca. Mogłam się od niej oderwać niemal w każdej chwili, a jednak w głowie ciągle czułam gorycz słów nauczyciela Gu do swojej pierwszej żony. I w jakiś sposób ta książka wciąż we mnie żyje, a sam artykuł jest na to dowodem, że staram się znaleźć siebie samą po przeczytaniu.

 

Ze strachem, ale też i z niecierpliwością sięgnę niedługo po zbiór opowiadań niedawno wydanych – „Tysiąc lat dobrych modlitw”.