Niepolityczna gawęda o trzech takich co poszli za gwiazdą

Archiwum / 07.12.2007

Spoglądamy na nie często, chociaż nie zawsze z namysłem. Od zarania dziejów wywołują w nas ruch myśli i swoistej medytacji. Jedni usilnie próbują z nich wyczytać przyszłość, inni wypatrują w nich przeszłość swych przodków i bohaterów. Jeszcze inni twierdzą, że nie widzą w nich nic prócz matematyki, fizyki lub astronomii. Od najdawniejszych wieków staramy się je zrozumieć, policzyć, opisać, wyznaczyć ich drogi, zbiory, i układy. Zdarza się, że filozofowie potrafią wyczytać z nich prawa moralne. Ponoć nawet jeden z dawnych mieszkańców mojego miasta, mieszkając na najbardziej malowniczej jego ulicy, miał osobiście odkryć jedną z nich.

Gwiazdy… Gwiazdy potrafią wydobyć z nas to, co siedzi w naszej głębi: ukryte marzenia, wspomnienia, życzenia i plany na przyszłość. One też wielu wędrowcom wyznaczały niejednokrotnie właściwą drogę. Dziś nawet zuchy z mojego szczepu dzięki nim potrafią wyznaczyć kierunki świata. Co zaś się tyczy harcerstwa to to, że dawniej w środku naszej oznaki organizacyjnej, zamiast lilijki wpisanej w okrąg scalający ramiona harcerskiego krzyża, druh Szary umieścił właśnie jedną z nich. Ksiądz Kazimierz Lutosławski chciał, by przypominała ona kierunek harcerskiej wędrówki „per aspera ad astra”, co znaczy: „przez trudności do gwiazd”.

Jednak czy nie jest tak, że wędrówkę do gwiazd my, wędrownicy, zostawiamy tylko w sferze haseł, metafor i nic nieznaczących sloganów z piosenek? Bo czy któraś bądź któryś z nas odważyłaby lub odważył się wyjść z domu i podążyć za jedną z nich? Wyruszyć w podróż w nieznane, gdzie nogi poniosą? Raczej już na starcie popukalibyśmy się po głowie, stwierdzili bezsensowność takiego pomysłu i zabrali się do własnych obowiązków. Chyba, że należymy do specjalnej wędrowniczej elity, otwartej na każdą, nawet najbardziej z pobieżnego oglądu nieracjonalną propozycję, która tak naprawdę może stać się przygodą życia.

Świat w swej historii zapamiętał właśnie takich trzech elitarnych wędrowców, którzy odważnie podeszli do swoich marzeń i nie bali się rzucić im wyzwania. Wyruszyli oni w kierunku wyznaczonym przez gwiazdy. Jednak, jak to bywa z ludźmi, mglista, ale konkretna w swym sensie pamięć o nich szybko ubrana została w szczegóły i szczególiki okradając odważnych wędrowników z ich realizmu. Tak więc zamiast magami stali się królami w koronach i płaszczach, a ich nie do końca określone wschodnie pochodzenie sprecyzowane zostało do konkretnej przynależności rasowej. Trzem bezimiennym wędrowcom z biegiem czasu zostały nadane nawet imiona: Kacpra, Melchiora i Baltazara. Lecz oni jednak byli całkiem inni niż ich przesłodzone i przelukrowane figury z bożonarodzeniowych szopek.

Mieszkali gdzieś na Wschodzie i z dużym prawdopodobieństwem możemy twierdzić, że była to Persja. Byli magami (tak za pomocą greckiego słowa „magoi” opisał ich ewangelista Mateusz), czyli ludźmi, którzy w swoich terenach i społeczeństwie byli „strażnikami daru” (takie znaczenie ma właśnie irańskie słowo magavan, mogu, magu), strażnikami mądrości głęboko zakorzenionej w wierzeniach i systemach filozoficzno-teologicznych tamtejszych ludów. Byli więc prawdopodobnie perskimi kapłanami, astrologami z Mezopotanii. Z tych powodów z łatwością potrafili odkryć to, czego inni w pozornej monotonni codziennych dni dopatrzyć się nie potrafili. Prawdopodobnie wpatrywali się długimi godzinami w gwiazdy, a wiedzę o nich czerpali od swoich starożytnych przodków. Możliwe, że czekali na wypełnienie się przepowiedni o wybawcy z legend i wierzeń swojego ludu: „Saszjata” z irańskiej księgi Awesta. Gdy jednak nic z tego, co miało się wydarzyć, się nie wydarzyło, wsłuchali się w przepowiednie, które pobożni Żydzi odczytywali co tydzień w swych synagogach. Te stały w Persji nie od wczoraj. Izraelici mieszkali bowiem tam od czasów dawnych babilońskich niewoli. Co prawda niewola się skończyła, lecz jak to w świecie bywa, nie wszyscy wrócili do siebie.

Nasi bohaterowie postanowili więc wyjść za gwiazdą, która w ich wyliczeniach i wymysłach miała poprowadzić w nieznane, do nieznanego im, tajemniczego, a zarazem tak bliskiego sercom Mesjasza – Wybranego Męża Opatrzności, Wybawcy. Przyglądając się tej motywacji, należy nam stwierdzić, iż trzej wędrowcy, magowie, zapewne byli z tej części ludzi, którym nie wystarczała znajomość miejsca zamieszkania, bo gdyby byli fanami codzienności, silnie związanymi jej kłopotami, nie zaprzątaliby sobie tym wszystkim głowy. Byli więc ciekawi świata, jego sensu, a ten Sens miał się im ukazać. Zapatrzeni w swą przyszłość, pragnęli odnaleźć własną ścieżkę, którą teraz wyznaczała im gwiazda. Ich wędrówka na pewno znaczyła więcej niż przemierzone kilometry, dzielące ich „Wschód” od Jerozolimy i Betlejem. Była prawdziwą sztuką wchłaniania Życia, Boga, który ich otaczał i wyznaczał im szlak. On był dla nich nieznaną, nieprzetartą siłą, jaka ciągnęła ich w dal, na nowe i nieznane szlaki. Siłą, która nie pozwalała im zastygnąć w miejscu. Ona, owa Siła, Bóg z izraelskich przepowiedni, prowadził ich w znaku swej gwiazdy, bowiem wszystkie gwiazdy należą do Niego.

Co zaś się tyczy tej konkretnej gwiazdy, to byli i tacy, którzy próbowali znaleźć w przyrodzie potwierdzenie na jej autentyczność. Kepler nawet doszedł do tego, że w tamtym czasie miała nastąpić koniunkcja planet: Jowisza, Saturna i Marsa, dająca bardzo rzadki widok. Jednak nie to, nie gwiazda i nie planety były sednem ich wyprawy. To, co nadawało wartość ich niezwykłej ekspedycji, to To, co miało ich odmienić. Poznanie owego „Tego” miało zaś być jednym z najtrudniejszych zwycięstw w ich życiu, ale w zamian najcenniejszym.

Po niełatwej podróży przybyli więc do miasta z przepowiedni proroka Micheasza, do Betlejem. To, czego wcześniej nie udało im się znaleźć w królewskiej Jerozolimie, ani w pałacach króla Heroda, znaleźli w na wpół zapomnianym, prowincjonalnym mieście. Zamiast chwały, mocy, glorii i cudów, zobaczyli biedę przesiąkniętą zwyczajnością. Lecz oni byli mędrcami, dlatego zrozumieli ten absurd. Dlatego też pokłonili się Nowonarodzonemu, który istniał już przed wiekami, i złożyli Mu dary. W tamtej chwili, chwili niecodziennych odwiedzin, wszystko było strefą i grą symboli: oni – wielcy, korzący się przed Nim – małym; oni – nieznani i tajemniczy przybysze reprezentujący cały świat, On – tłumaczący i objawiający to, co dotąd zakryte: był i jest Panem tego świata. To, co mu ofiarowali, czyli złoto, kadzidło oraz mirrę, tak samo było pełne znaczeń. Złoto – dar iście królewski, dla jedynego Króla. Kadzidło – składane bogom, tu stało się ofiarą dla jedynego Boga. Mirra – wonność, którą wykorzystywali Izraelici przy pochówku zmarłych, zapowiadała to, co było już dawno zapowiedziane: Jego mękę, jaka uwalnia i ratuje. W zasadzie wszystko, co wtedy uczynili, było symbolem i miało swoje znaczenie.

Jak długo mogli tam być? Dzień, dwa, godzinę, czy tylko pół? Nieważne. Poznawszy już smak wędrówki, poznali Tego, który w późniejszym czasie przedstawił się światu jako Droga. Wszystko nabrało dla nich nowego sensu. Gdy zaś mieli się zabrać z powrotem, a byli już wprawionymi pielgrzymami, coś w nich tchnęło, tak, iż nie wrócili tą samą drogą, którą przyszli. To też miało być symbolem: od
miany, przewartościowania i nawrócenia. Bowiem po spotkaniu z Nim, nic, co było stare, nie mogło takie zostać, lecz wszystko stawało się nowe. W tych właśnie strefach sensu, historia wędrówki i pokłonu Magów ze Wschodu, przechowała się na biblijnych kartach, a ich wędrówka i przygoda stała się żywą hagawą, opowieścią z głębokim morałem, wpisaną w pomiędzy „krwawe dzieje Heroda i błogosławione dzieje Dziecka.”( R.Brandstetter „Jezus z Nazaretu”)

Jeśli więc dalej myślisz, drogi czytelniku, że Boże Narodzenie to monotonia, przesiadywanie i folklor, czy też cukierkowa fabuła dla choinki, prezentów i karpia lub jedna z pobożnych orientalnych baśni, pozbawiona przygody oraz wyzwania, to na pewno nie nadawałbyś się na towarzysza dla Magów ze Wschodu. Oni bowiem potrafili wsłuchać się w świat, w milczący dialog Boga z człowiekiem. Posiedli tę niemałą sztukę wędrowania po przenikających się strefach sensu, sacrum i szarej codzienności. Zrozumieli i poznali Boga, który umiłował drogę i przygodę, stawiającego wyzwania kształtujące ludzkie charaktery. Boga chcącego być tak blisko tych, którym towarzyszył, kochał oraz uczył, że zrezygnował ze swojej boskości i uniżywszy się stał się człowiekiem: Bogiem-Człowiekiem, który sam przemierzał palestyńskie szlaki. On też od początku porywał ludzi w wir wędrowania. Tak było z Abrahamem, Mojżeszem, czy też właśnie z nimi, Magami znad ziem Tygrysu i Eufratu. Każda Jego wędrówka, którą proponował, miała i ma głęboki sens. Nie była i nie jest przyspieszonym tupotem nóg ani nadmiarem krzykliwego hałasu, lecz ciszą i skupieniem wobec Niego samego, który jest czymś więcej niż szum lasu albo wschód czy zachód słońca. On jest Tym, którego biblijni wędrowcy autentycznie, realnie odczytywali i odszukiwali w sobie.

Więc może warto dziś, na te parę dni przed lub po wigilijnym wieczorze, stać się magiem ze Wschodu. Zdobyć się na refleksję, namysł i czyn. Spojrzeć w górę na nocne niebo, lecz zamiast infantylnie wypatrywać pierwszej gwiazdki, poważnie wdać się w dyskusję z Bogiem. Opuścić swoje przyzwyczajenia, znajome schematy postępowania i wyjść z siebie. Wyruszyć w poszukiwaniu Nowonarodzonego, który istniał już przed wszystkimi wiekami. Zapytać się Go i spróbować wspólnie z Nim odczytać plan swej osobistej życiowej wędrówki, zaplanowanej przez Niego samego konkretnie dla nas samych…

  phm. Michał Gławdel HR- zastępowy "ZetZetu" Drezdenckiego Szczepu "Puszcza", kleryk Wyższego Seminarium Duchownego w Paradyżu