Nieznośna lekkość bytu
To jest historia o tym, co ma jaką wartość, nie tylko kaloryczną. I o tym, co pakujemy – do plecaka i w siebie.
Najpierw była taka straszna duszność, pewnie jakiś pisarz dodałby kilka efektownych epitetów, np. że lepka i zatykająca płuca. Ale ja wiem, że każdy z nas wie, jaka to duchota – na godzinę przed burzą, kiedy podchodzisz stromym wyrypem pod górę – więc nie muszę dodawać. Potem lunęło, chwila wytchnienia, kiedy zdjęliśmy plecaki, żeby wyciągnąć kurtki. Chowanie się pod drzewem w takim momencie nic nie daje. Drzewa przesiąkają i zrzucają całe strugi wody na nas, stoimy tak i czekamy na Wojtka, który gapi się, trochę nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
– A ty co tak stoisz?! Zakładaj kurtkę, bo kompletnie przemokniesz – mówię do W.
– Nie mam – odpowiada.
– Że jak?
– No, nie zabrałem, bo w pogodzie długoterminowej mówili, że przez dwa tygodnie nie będzie padało. Mój kolega na dwutygodniową wyprawę w góry, nie zabrał kurtki. Głupie, co nie?
Ale mój kolega nie był jakiś głupi, był już wtedy pełnoletni i był długo w drużynie i wydawałoby się, że nie zrobi takiego numeru. Właściwie to nic się nie stało, zmókł, przez dwa tygodnie nie udało mu się ostatecznie dosuszyć, więc cały wyjazd pachniał lekką stęchlizną. No i chodził w takiej turystycznej pelerynce z worka na śmieci. Bo właściwie, mimo że to nieprawdopodobne, że zapomniał o czymś takim, nie była to najgłupsza rzecz, jaką zrobiliśmy. Chcieliśmy, żeby plecaki, które tak ciążyły w tę duszność, które tak samo ciążyły w rześkie poranki i na podejściach w deszczu, były najlżejsze. Zapakowałam odliczoną liczbę koszulek i wszystko miało być takie leciutkie, żebym dała radę na każdym z tych podejść. Ale z dnia na dzień dawałam radę coraz mniej, teraz wiem, że to dlatego, że ważąc swój plecak, nie miałam świadomości, jak wielką wagę powinnam przyłożyć do tego, co zaraz wpakuję w siebie. Po czterech dniach chodzenia po górach i tradycyjnego: postój, gotujemy wodę na kuchence, zalewamy zupkę chińską smak ostry kurczak, budyń waniliowy, kisiel z poziomką – czułam się źle. Nie jestem dietetykiem ani sportowcem, a mój poziom skomunikowania się z własnym ciałem nie jest też bardzo wysoki, wiem, że czułam się źle, bo po zjedzeniu całkiem przypadkowo domowych pierogów w małej knajpie w Międzygórzu poczułam się wspaniale. I miałam siłę zarzucić plecak na ramiona samodzielnie i miałam siłę śmiać się bardzo, bardzo głośno. A tego życzę każdemu na wyprawie w góry. Żeby miał siłę.
Mam wrażenie, że we wszechobecnym dyskursie fizycznych wyczynów pamiętamy tylko o kilku sprawach. Pamiętamy, żeby był spektakularny, więc chcemy przejść i przebiec dalej lub szybciej. Wspiąć się wyżej. Wiemy, że musi być na miarę naszych możliwości i że ma być indywidualny. I mamy też „nibywiedzę” o tym, że ma być bezpieczny. Jest szansa, że wędrownik dobierze na wędrówkę w górach buty, które nie są za małe ani za duże, i nie pokaleczą mu stopy, bo to oczywiste. I takie, w których nie wykręci sobie kostki. A do plecaka spakuje rzeczy tak, żeby było tam wszystko co najważniejsze i najlżejsze. Wiedza o tym, że trzeba jeść zdrowo, taka oczywista przecież, żeby mieć siłę, jakoś przestaje do nas docierać, kiedy stajemy przed wyborem tego, co spakujemy do plecaka. Rzut oka na zeszłoroczną watrową wiatę do gotowania obiadów był dla mnie odpowiedzią na to, co ostatecznie w nim ląduje. Gotujący na swoich kuchenkach wodę i szurający opakowaniami od zupek chińskich wędrownicy to standardowe widoki na harcerskich imprezach. Bo zupka jest i szybka i dość tłusta i całkiem smaczna i lekka. Zupka jest po prostu łatwa.
A mi się nie chce wierzyć, że po przejściu tylu kilometrów, a ze zrobionych kilometrów można być dumnym, chcemy czuć tę satysfakcję i to zmęczenie nad chińską zupką. Po wyczynie, który kosztuje nas dużo energii warto jeszcze przez kilka minut pozostać w fazie, w której nie idziemy na łatwiznę. Zjeść posiłek, który jest godny całodziennego starania. Wyprawę można zaplanować tak, aby przynajmniej raz dziennie przechodzić przez choćby najmniejszą osadę. Nawet jeśli nie ma w niej sklepu – żaden człowiek, który w niej mieszka, nie odmówi podzielenia się warzywem ze swojego ogródka, za pieniądze lub za drobną pomoc (historia sprawdzona, podlanie kwiatów lub wydrylowanie wiśni w zamian za mleko to nie opowieść z bajki, wystarczy zapytać). Zakupienie wcześniej makaronu, ryżu, kaszy i rozdzielenie do noszenia pomiędzy wszystkich to niewielki ciężar. Słoik to nie najlżejszy sposób transportu jedzenia, ale przysięgam, że najlepsze mięso, jakie zdarzyło mi się zjeść, to takie, które z Polski, jadąc na stopa, przewiozłyśmy z moją przyjaciółką do Londynu. „Klopsy Babci” były z nami w Amsterdamie, pod wieżą Eiffla, o świcie na wzgórzu Montmartre, w Calais i w krzakach w Dover. Dojechały do Londynu przypadkiem, bo trochę o nich zapomniałyśmy. Gdybyśmy zjadły je jednak gdzieś w Lile albo Den Helder, byłoby w ich smaku coś innego, jestem tego pewna.
Nie znoszę, gdy ktoś mi przypomina o oczywistych rzeczach. Bo niby ja wiem, i inni wiedzą, że ja wiem, ale i tak o nich mówią, bo jednak chyba nie wiem, skoro nie pamiętam. Nie ma punktu Prawa Harcerskiego, które mówi, że trzeba o siebie dbać – kiedy powiesimy je sobie w harcówce, to ono nie będzie przypominać o tym z makatki. Natomiast jest wielka potrzeba kształtowania dobrych nawyków żywieniowych. Ważne jest, by czuć się dobrze w swoim ciele, nie być nim ograniczonym w realizacji innych życiowych celów, tych z makatki.
Najnowszy numer Na Tropie to trochę kulinarna ściąga na wakacje. Mam nadzieję, że skorzystacie. I że spotkamy się na Watrze w Kawiarence Na Tropie nad jakimś zdrowym jedzeniem!
Zupka chińska waży 100 g, po przygotowaniu 450 g. W jej skład wchodzą: Makaron (92,8 %): mąka pszenna, tłuszcz roślinny, tapioka, sól, skrobia modyfikowana: E 1420, cukier, stabilizatory: trifosforan pentasodowy, guma guar, substancje spulchniające: węglan potasu, węglan sodu, kurkuma. Dodatki smakowe (7,2 %): rafinowany olej palmowy, sól, cukier, substancje wzmacniające smak i zapach: glutaminian sodu, guanylan disodowy, inozynian disodowy, maltodekstryna, pieprz, czosnek, suszony por, czerwona szalotka, aromat, hydrolizat białka sojowego, barwnik: karmel, substancja przeciwzbrylająca: E 551, przeciwutleniacz: E 306.
Magdalena Grześkowiak - redaktor naczelna Na Tropie, członek Wydziału Wędrowniczego GK ZHP, studentka socjologii i kulturoznawstwa na UAM w Poznaniu.