Okiem delegata, czyli dzień z życia Zjazdu

Jestem w Związku / 17.12.2009

Poniższa historia ma przedstawić Wam obraz obrad XXXVI Zjazdu Związku Harcerstwa Polskiego w sposób przystępny dla każdej osoby. Pewne rzeczy są prawdziwe, reszta została bardzo skarykaturyzowana.

Tekst jest przede wszystkim fantazją autora, luźno opartą na tym, co zobaczył i przeżył w pierwszych dniach grudnia – chociaż głównie na tym, czego nie widział, a jedynie sobie wyobrażał. Jego celem nie jest obrażenie kogokolwiek. Nazwiska wszystkich osób występujących w poniższej historii zostały zmienione dla niepoznaki. Wszelkie podobieństwa do osób fikcyjnych czy realnych są zamierzone.

Jest czwartek 3 grudnia 2009 roku. Jechałem autokarem, hej, może ze sześć godzin… Ale zdążyłem do hotelu, by zjeść coś przed rozpoczęciem Zjazdu. Punkt o godzinie 17 wylądowałem w Centrum Konferencyjnym Wojska Polskiego. No, bo gdzie zjazd harcerzy jak nie u żołnierzy? W końcu razem stoimy na placu apelowym – i razem z niego schodzimy! Gdy wszedłem do budynku, oczom moim ukazały się tłumy harcerzy. Jedni stali w długich kolejkach, inni rozmawiali ze sobą, obficie gestykulując. Większości nie znałem, a ci, których znałem, pędzili gdzieś przez mrowia ludzi. Poruszali się z zawrotną prędkością, biorąc ostre zakręty i zmieniając kierunek w ostatnim momencie, jak nasz sportowiec narodowy, pan Kubica. Chciałem powiedzieć im „cześć”, ale bałem się, że wytrącę ich z rajdowego transu i nagle zaczną na siebie wpadać.

Teraz będzie retrospekcja. Dzień wcześniej znalazłem się w gabinecie Komendanta Chorągwi.
– Może chciałbyś wejść do Rady Naczelnej? – zaproponował mi od razu druh Jurek. Druh Jurek Kran.
– Ale ja nie wiem, gdzie to się wchodzi – próbowałem oponować.
– Nie masz się o co martwić. My ci powiemy, jak głosować.
– No nie wiem, a co w tym będzie dla mnie? – zapytałem, widząc dla siebie szansę.
– Mam coś w sam raz – powiedział, wyciągając do mnie rękę z bonem zniżkowym na autokary. Uśmiechnęliśmy się obaj, wiedząc, że zawarliśmy umowę.

Później, już w autokarze, pochwaliłem się swoim osiągnięciem innym delegatom. Okazało się jednak, że nie są tak zadowoleni jak ja.
– … – patrzył mi groźnie w oczy kierownik referatu, Wydrek. Mojej sytuacji nie poprawiał fakt, że obiema rękami trzymał mnie za koszulę, a nogi dyndały mi 10 centymetrów nad ziemią.
– Ja nie chciałem nic złego… – próbowałem nie okazywać strachu.
– … – na Wydrku nie robiło to żadnego znaczenia
– Poza tym mam zniżkę na autokary!
– Na wszystkie? – zapytał nagle Wydrek
– Tylko na pekaesy – i to takie, w których kierowca wyłącza silnik, zjeżdżając z górki… – pot spływał mi z twarzy dużymi kroplami.
– Chłopak nie miał wyboru. Daj spokój – bronił mnie zastępca komendanta, Żbik. Wydrek chwilę rozważał, czy mnie nie zabić, po czym rzekł:
– Dobra, bądź sobie tym delegatem.
I zostawił mnie w spokoju.

Skończyliśmy na tym, że stoję na korytarzu… Przypatrywałem się dwóm kolejkom i trzeba było się na którąś z nich zdecydować. Jedna po prawej, druga po lewej. I tak z kilkoma delegatami wybrałem kolejkę po materiały zjazdowe. Już zbliżaliśmy się do upragnionego końca, gdy nasze nadzieje zburzyła jakaś druhna.
– Proszę najpierw odłożyć płaszcze, a później wrócić do kolejki! – upomniała nas nauczycielskim tonem.
Odkąd w przedszkolu postawiono mnie do kąta, zawsze wykonywałem takie rozkazy automatycznie, przejęty strachem przed wyobcowaniem. Szybko opuściłem wężyk ludzi i skierowałem się do szatni, zawstydzony spuszczając wzrok. Po oddaniu płaszcza spojrzałem znów na ogonek i zrozumiałem swój błąd. Wyszeptałem do siebie tylko jedno słowo. „Frajer”.
Już po czterdziestu minutach i jakiś czterech dobach czekania nastrój mi się poprawił. W ręku trzymałem ekosiatkę z ekozeszytem i ekomateriałami. Wyobraźcie sobie tłum ekoharcmistrzów ściskających w rękach materiałowe siatki. Przez cały Zjazd rozstawali się z nimi bardzo niechętnie, a podchodząc do mównicy, zerkali podejrzliwie, czy nikt im nie podbiera ekodługopisu.

– Paczka dla hufca? – zapytała mnie druhna w recepcji.
– Słucham? – zapytałem, nie rozumiejąc. Może o czymś nie wiem.
– Czy weźmie jutro druh paczkę dla swojego hufca? – wyjaśniała dalej. W takich wypadkach należy zachowywać się profesjonalnie.
– Ach tak, paczka! No, tak! Oczywiście, że wezmę paczkę! – odpowiedziałem zdecydowanie, robiąc mądrą minę. „No, tak, paczuszka, wreszcie, wreszcie”, nuciłem do siebie wyluzowany. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Gorzej, jeśli Główna Kwatera planuje wysadzić hufce za pomocą tych paczek. W takim wypadku zostanę harcterrorystą, nawet o tym nie wiedząc.

Zgodnie z dalszymi wytycznymi z recepcji skierowałem się za słup. Trochę bałem się tam iść, bo brzmiało to groźnie. Trochę jak: „Proszę iść pod słup na biczowanie i inne tortury”. Tam jednak stała pani z dwiema walizkami pełnymi telefonów komórkowych. (Trzy godziny później była sławna i kilku delegatów na kolanach błagało ją o numer. Później ten, który go otrzymał, został znaleziony zasztyletowany, a raczej zafinkowany w toalecie. Karteczki z numerem rzecz jasna już nie miał… To tylko taka plotka, ale opowiadał mi to dobry znajomy, co podobno to widział… Wkrótce zresztą za napaść zatrzymano gwiazdora harcerskiej telewizji, który obnosił się swoim bagnetem uwieszonym u pasa. Szybko oczyszczono go z zarzutów, gdy zauważono, że w czasie morderstwa kręcił program publicystyczny ze swoim udziałem, czyli „Wojtek Sowa Show”). Miała na imię Magda. Co tak wpłynęło na jej popularność? W równym stopniu trzy rzeczy. Uroda, do połowy rozpięta biała koszula i krótka spódnica, którą przed zjazdem pożyczyła od swojej dwunastoletniej siostry… Dostałem od niej standardowy zestaw: telefon i przyjazny uśmiech. Poprosiła mnie o oddanie urządzenia po zakończeniu obrad. Chciałem spojrzeć w jej oczy i powiedzieć: „W Twoich oczach odbija się błękit nieba i szafir mórz. Chciałbym utonąć w niezmierzonych…” Nie zdążyłem powiedzieć „w”. Brutalne pchnięcie wypchnęło mnie z kolejki. Inni mieli swoje aforyzmy i nie wahali się ich użyć.

Przyjrzałem się po raz pierwszy komórce, którą dała mi Magda. Okazało się, że to nie telefon, a najeżona przyciskami machina do głosowania. Później kolega z pracy Magdy wyjaśnił, że używać i tak będziemy tylko trzech z nich. „Tak”, „Nie” i „Wystarczy tego gadania, przejdźmy do następnego punktu”. Najwidoczniej nie ufał harcerzom na tyle, żeby pozwolić im używać klawiatury numerycznej. Albo nie uważał ich za wystarczająco nowoczesnych. Tak czy inaczej podobno po Zjeździe został znaleziony z połamanymi nogami koło śmietników. Widocznie ktoś doszedł do wniosku, że spojrzał na Magdę o jeden raz za dużo.

Urządzenie, poza kilkoma przyciskami, oklejone było u szczytu paskiem taśmy izolacyjnej. Zakazano nam odrywać taśmy, bo mogłoby to spowodować uszkodzenie maszynki wartej 800 złotych. Trzeciego dnia czyjaś ciekawość zwyciężyła i ktoś zajrzał, cóż tam się kryje. Cała sala masowo zaczęła odkrywa