Opowieść bez morału
Przepis na dobry film? Jakiś scenariusz, reżyser z pomysłem i wizją, dobrze dobrani aktorzy (nie muszą być wcale z pierwszych stron gazet), świetnie skomponowana muzyka, doskonały operator kamery, zgrany zespół i niecodzienne podejście do niecodziennego tematu. Efekt? Film, który zapada w pamięć, porusza serce lub sumienie człowieka. I wcale nie musi zachwycać.
Przed 35. Festiwalem Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni był bodajże najbardziej oczekiwanym filmem. Wyprodukowany dzięki Syrena Films, z wyśmienitą muzyką Marcina Krzyżanowskiego, przepięknymi zdjęciami Mikołaja Łepkowskiego oraz wychwalaną i podziwianą przez wielu krytyków grą aktorską Mateusza Kościukiewicza, Filipa Garbacza, Ewy Skibińskiej i Mariusza Bonaszewskiego. Filmowy debiut artysty – bezkompromisowego dokumentalisty i skandalizującego dramaturga, Pawła Sali. Z zaledwie kilkoma nominacjami (za najlepszego aktora, aktorkę, zdjęcia, scenariusz) i wygraną na MFF w Karlowych Warach „Matka Teresa od kotów” budzi sprzeczne opinie. „Najciekawszy film festiwalu w Gdyni”, „najdojrzalszy, najbliższy spełnienia” – to jednak najczęstsze głosy wśród wypowiadających się krytyków filmowych.
Czy we współczesnej sztuce są jeszcze tematy tabu do przełamania? Wygląda na to, że owszem. Osnuta na prawdziwej historii opowieść Soli o matkobójstwie jest ciężkim i trudnym orzechem do zgryzienia. Odważny, nietypowy, poruszający. Reżyser o zbrodni tylko napomyka, jej zaistnienie staje się dla niego początkiem poszukiwań źródła… zła, to jedyne słowo, które pasuje do tych obrazów. Zaczynając swoją opowieść od końca i powoli, niespiesznie cofając się w czasie, o dzień, dwa, tydzień, miesiąc, ponad rok szuka przyczyny. Retrospektywa oraz krótkie ujęcia odbierają widzowi możliwość emocjonalnego połączenia się z bohaterami, utrudniają zrozumienie. Do końca tajemnicą pozostaje zagadka morderstwa, choć nie brakuje różnych przesłanek do jej wyjaśnienia. Pozostaje w człowieku poczucie niepewności i świadomość, że nie ma nic, co byłoby czarno-białe.
Dwóch braci – dwunastoletni, wychudzony Marcin i tajemniczy, pewny siebie, dorosły Artur. Jadzia – najmłodsze dziecko w rodzinie, milcząca dziewczynka, która w przestrzeni robi niemal za tło. Hubert – głowa rodziny, żołnierz, który powrócił z misji pokojowej, zamknięty w sobie, ponury, wyobcowany. Oraz Teresa, matka, żona, agentka ubezpieczeniowa, bezradna kobieta. Jej przyjaciółka, kuzynka Ewa. I oczywiście koty – rude, czarne, białe, bure, maleńkie, stare, chore – które Teresa przygarnia i w świecie których zamyka się, ucieka przez coraz trudniejszą rzeczywistością. Żadna nadzwyczajna rodzina, ot, jak każda inna. Ze swoimi problemami i radościami. A jednak w ich spokój wkrada się, nie wiadomo kiedy, niepokój, złość, kolejne zastraszania, wymuszenia, lęk, by ostatecznie skończyć się niewiarygodnie okrutnym morderstwem. Może kluczem do zrozumienia będzie to, w tej rodzinie bohaterowie mówią do siebie, ale ze sobą nie rozmawiają? Może powrót ojca, a może problemy Marcina w szkole? A może jakieś zdarzenie, którego nie zobaczymy na ekranie? Sala opowiada historię bez morału. Film intryguje, bo jest tu nad czym pomyśleć.
Doskonała gra aktorska jest jedynym fragmentem tego filmu, który nie poddaje się krytyce i jest bezsprzecznie jego najmocniejszą stroną. Ewa Skibińska jako tytułowa Teresa stworzyła intrygujący portret bezradnej kobiety, poddającej się psychicznemu terrorowi starszego syna. Mariusz Bonaszewski – wypalony uczuciowo ojciec po misji w Afganistanie – świetnie sobie radzi z opisem stadiów rozpadu osobowości. Mateusz Kościukiewicz i Filip Garbacz bez śladu histerii, z wyczuciem i poświęceniem, zagrali beztroską parę zbrodniarzy.
Kamera niespiesznie wędruje za bohaterami. Estetyka tzw. brudnego kadru – wszechobecne koty wchodzą w kadr, kamera nie zawsze łapie ostrość dla pierwszego planu, czasem zaplączą się liście lub obraz przysłoni na chwilę ściana, jakieś odbicie w brudnym lustrze. Przeważają półzbliżenia i zbliżenia. W rzeczywistości przede wszystkim istnieją twarze – zwyczajne, codzienne. Coraz bardziej zmęczone, szare, pełne zmarszczek i zmartwień. Sceny przechodzą jedna w drugą przez zaciemnienia. Zmienia się ostrość, na zmianę ważny jest pierwszy lub drugi, czasem nawet trzeci plan. Stonowane kolory, częściej chłodne, wręcz mroczne – jak przejście podziemne wieczorem, korytarz więzienny, puste mieszkanie…
Oparty na retrospektywie film składa się z krótkich migawek – zdjęć. I mimo naturalności w patrzeniu kamery na ten świat, mimo brudnego kadru – są to zdjęcia artystyczne, piękne, dopracowane od początku do końca. W połączeniu z muzyką narracyjną, niemal nieistniejącą, a jednak doskonale skomponowaną i oddziałującą na widza i jego emocje, daje to efekt niesamowitości, niezwykłości. Budzi lęk, poczucie strachu, niepewność. Przyspiesza bicie serca, które już się nie uspokoi; choć najmocniejsza scena rozpoczyna film, nie kończy.
Jak bardzo kłóci się forma przekazu z jego treścią zrozumie tylko ten, kto obejrzy „Matkę Teresę”. Najlepiej samemu i ciemną nocą. Reżyser w Tbilisi otrzymał Nagrodę im. Siergieja Paradżanowa, przyznawaną za innowacyjne podejście do sztuki filmowej.
Nawiązanie do „Matki Joanny od aniołów” nie może być bezcelowe. W opowiadaniu Iwaszkiewicza padało zdanie, sparafrazuję je oczywiście, że może to nie demony, a brak aniołów jest odpowiedzialny za problemy, rodzące się w człowieku zło. Sala przedstawił opowieść, w której przyczyn straszliwej zbrodni można jedynie dociekać, pojedyncze sceny z życia rodziny pozwalają jedynie na subiektywną interpretację, błądzenie we mgle. Nic nie jest jednoznaczne.