Opowieść wigilijna

Archiwum / 08.12.2011

Każdy chciałby wiedzieć, jak żyć. Więc każdy musi sobie na to pytanie odpowiedzieć, to skromne opowiadanko na pewno nie pomoże ani trochę. Ale za to jest miejscami zabawne.

– Spieszcie się, bo nie zdążymy na Wigilię – powiedziała mama do swojego potomstwa, ustawiając w przedpokoju kolejną siatę pełną na różne sposoby przyrządzonych śledzi, ciast, sałatek i innych znakomitości, od których przez najbliższy tydzień miał boleć brzuch.

– Już, już – odpowiedziały pociechy i wybiegły z pokojów, żeby zakładać kurtki zimowe i czerwone pluszowe nauszniki, które dostały od Mikołaja na początku grudnia. Wszystko wyglądało jak coroczna, świąteczna krzątanina. Tata już czekał w samochodzie, rozgrzewając silnik. Mieli jechać do rodziców taty, na drugi koniec miasta, a po drodze zwykle spełniali niezwykle dla dzieci przykry obowiązek, to jest odwiedzali dziadka. Mama, to jest jego córka, od zawsze straszyła nim dzieci: „Bo skończysz jak dziadek Robert” – mówiła, gdy ktoś nie chciał się uczyć, albo gdy miał zbyt szalone pomysły. Mieszkał on samotnie w skromnym mieszkanku, gdzieś w pół drogi. Rodzice od zawsze praktykowali bardzo wygodne dla nich oszustwo, to jest wmawiali dzieciom, że oni odwiedzili dziadka już dzień wcześniej, a teraz czas na wnuki. Po czym zostawiali pociechy u dziadka na jakiś czas, sami jechali do rodziny, przygotować wszystko do wieczerzy i wracali, trąbiąc przed blokiem dziadka Roberta. Wesoła gromadka słysząc to, wracała do auta, a dziadek przestawał istnieć na dłuższy czas.

Tak było i tym razem, tylko że dzieci mając po kilkanaście lat zrozumiały, że rodzice z dziadkiem nie utrzymują żadnych kontaktów, zostawiając ten obowiązek właśnie im. Więc nie do końca cieszyły się z faktu służenia zagłuszaniu wyrzutów sumienia „starych”, a jeszcze bardziej nie cieszyły się z konieczności kontaktów z dziadkiem-nieudacznikiem.

– Ding-dong – zadzwonił dzwonek i po chwili otworzył im starszy człowiek we flanelowej koszuli i w jeansach, słowa powitania zagłuszył trochę odjeżdżający czym prędzej samochód rodziców.

– Wchodźta – rzekł z uśmiechem dziadek Robert, robiąc ręką zapraszający gest. Niechętnie, gęsiego, jedno za drugim, weszli: najmłodsza Marysia, starszy Mareczek i najstarszy Witek. Dziadek jak co roku chciał ich czymś poczęstować, zwykle był to rosół albo bigos. Siedli za stołem, żeby uszczknąć kapusty i broń Boże nie kontaktować się za bardzo z dziadkiem – nieudacznikiem, mogli skończyć jak on, to mama im już powiedziała. Rozejrzeli się wokół. Nic się nie zmieniło od zeszłego roku: tu kuchenka, mała lodówka, przez drzwi do drugiego pokoju widać było łóżko, biurko i ogromną półkę z książkami, całe wyposażenie. Żadnych ozdób, ściany beżowe (kiedyś białe), gumoleum na podłodze. „Biednie” – pomyślały dzieci z obrzydzeniem.

Dziadek coś do nich cały czas mówił, całą siłę woli skupiały na tym, by nie słuchać tego ględzenia, a potem odpowiedziały grzecznym i niezbyt wylewnym „nawzajem” na życzenia dziadka. I już chciały wychodzić, ale nikt przed drzwiami jeszcze nie zatrąbił. Najstarszy Witek podszedł do drzwi wejściowych, chcąc wyjrzeć, otworzył je szeroko i… prawie się przewrócił pod naporem wiatru. Na zewnątrz szalała burza śnieżna, jakiej dotąd nie widział.

– Burza śnieżna! Ja cię kręcę, dawno nie było czegoś takiego! – Zawołał dziadek, a potem dodał: – Zwykle w takich sytuacjach wysiada prąd.

Jakby na potwierdzenie jego słów żarówka zamigotała, potem na chwilę rozbłysła, aż zgasła zupełnie.

– Nie będziemy tu jak w Dreźnie po zaciemnieniu siedzieć – zażartował dziadek raczej nieśmiesznie i zapalił świeczkę.

– Jakim Dreźnie? – Zapytała Marysia, najmłodsza i jeszcze nieświadoma tego, że z dziadkiem nie powinno się zaczynać dyskusji, bo to „stary nudziarz i nieudacznik”. Chłopcy się przestraszyli i cofnęli o krok. Rodzice nie nadjeżdżali, tylko ryk wiatru dochodził zza drzwi.

– Drezno to takie miasto – zaczął tłumaczyć dziadek – w czasie wojny, jak miałem tyle lat co ty, to byłem w tym mieście razem ze swoim tatą, a twoim pradziadkiem. Takich fajerwerków to nie widziałem nigdy, mówię ci, aż dachy latały!

– Ło… – wyrwało się Mareczkowi, a Witek poczuł, że dziadek niebezpiecznie zaciekawia wszystkich obecnych.

– Nasz tata też kupuje zawsze na sylwestra fajerwerki, największe na osiedlu! – pochwaliła się Marysia – i wszyscy nam zazdroszczą, tata wydaje kupę kasy na to!

– Tamte też nie były tanie, tylko że to nie do końca były sztuczne ognie… Po prostu miasto zostało zbombardowane, jak wiele innych miast w czasie wojny zresztą. Uciekaliśmy przed bombami z dziadkiem aż się kurzyło, a Niemcy nas nie mogli złapać, bo się bali wyjść. Zresztą, była zima, więc daleko nie uciekliśmy…

– Ło, uciekałeś przed Niemcami? – Finalnie nie wytrzymał Witek i usiadł z resztą gromadki koło dziadka.

– No pewnie, że uciekałem, całą wojnę nas ganiali, raz łapali, raz nie… Oj, wesołe czasy młodości… Ale niedługo przyszła wiosna, wojna się skończyła, więc zabraliśmy się z tatkiem i poszliśmy do Polski.

– Na piechotę? – Zapytał Witek

– No jakoś nie było autobusu – uśmiechnął się dziadek – szliśmy tak sobie kilka miesięcy, było jak na pikniku, a to jakieś grzyby, a to jagody, w stodołach spaliśmy sobie na sianie. Generalnie bardzo miło wspominam.

– W stodołach… – wyszeptał Mareczek. Mama mu zabroniła harcerstwa, gdy dowiedziała się że spali na rajdzie w stodole. Prawdziwej, z sianem, a pośrodku na klepisku stała fura. Chyba za bardzo się tą furą zafascynował, bo jak tylko powiedział, to mama zabroniła, na zawsze.

– W końcu żeśmy dowędrowali do ojczyzny, trochę mieliśmy bliżej niż zakładaliśmy, bo się nieco przesunęła. Wtedy tata wyciągnął z tobołka rodowe klejnoty swojej matki, a waszej pra-prababki, która zanim ją załatwili, to była prawdziwą hrabianką pod Stanisławowem.

– Jesteśmy potomkami hrabiów! – zawołały dzieci

– Ja bym się nie chwalił, zresztą, wtedy też się nie chwaliliśmy. Nie było to trendy za bardzo. Ojciec kupił za te pierścionki furę i konia, no i woził ludziom różne rzeczy.

– Łał! – nie wytrzymał Mareczek, miłośnik pojazdów konnych – szybko jeździł?

– Jak Kubica – uśmiechnął się dziadek – więc go tak nazywali: Kubica Ziem Zachodnich. W końcu znaleźliśmy nawet jakiś dom, więc nie musieliśmy już spać na furze pod poniemiecką pierzyną znalezioną na drodze. I dobrze, bo była już jesień i robiło się ciut za zimno na takie biwaki. Tata zresztą trzymał tę furę, jeździł aż do śmierci, zarabiał tyle, że nowego konia nawet kupiliśmy, jak stary zdechł. Potem ja jeździłem tą furą na zabawy do wsi obok, jak już wydoroślałem trochę. Co tu kryć, wasza ciocia Malwina to się na tej furze poczęła… – rozmarzył się dziadek. Tylko Witek zrozumiał o co chodzi, reszta raczej była za mała.

– Potem poszedłem na kolejarza. Całą Polskę zjeździłem, byłem maszynistą parowym – ciągnął dalej dziadek. – Po ojcu mi zostało zamiłowanie do pędu, gnałem, świszcząc i krzycząc na palacza, żeby dokładał więcej. W ten sposób uzyskaliśmy rekordy prędkości, chyba dla samych rekordów, bo nie zatrzymywaliśmy się na stacjach. Sto dwadzieścia gnaliśmy nawet raz, to przyszedł kierownik pociągu przede mną na kolana, że ma małe dzieci i tak dalej… Ogólnie śmiechu było z tego dużo. No i w końcu się władza dowiedziała. Poszedłem do więzienia z wyrokiem proporcjonalnym do prędkości, a nie powiem, żebym się tam nudził. Było sporo ludzi, którzy jeszcze z wojny znali wiele sposobów na ucieczkę, to żeśmy po roku uciekli. Najciężej było pożyczyć kuter, którym trzeba było się przemieścić na Bornholm.

– Pożyczyć? – Zapytał Mareczek.

– Gdzieś w Gdańsku kupiliśmy stare mundury Wehrmachtu, co ludzie trzymali po wojnie. Przebraliśmy się we trzech i schowaliśmy się na kutrze, ja, Janek i Józek. Rybacy przyszli, wypłynęli trochę w morze, a my wypadamy, „nach Bornholm”, pokazujemy kabury, wypchane oczywiście szmatami, ale tak, jakby pistolety wyglądało. Rybacy się przestraszyli, wysadzili nas na wyspie, a cała akcja poszła na konto nazistów.

Przez jakiś czas mieszkałem w Sztokholmie, zajmowałem się a to rybołówstwem, a to pracowałem w kopalni. Rekordowe wydobycie mieliśmy, 40 milionów ton. Ale znudziło mi się łupanie kilofem, postanowiłem zobaczyć trochę świata. Kupiłem łódź i chciałem popłynąć gdzieś do zachodniej Europy, ale upłynąłem może z dzień, gdy do mojej burty dobiła łódź polskich służb granicznych i w ten sposób wróciłem do ojczyzny.

Nastały czasy jeszcze weselsze, no ale nikt, kto nie był w wojsku, nie zrozumie tej radości. Co prawda kompanie były karne, ale i tak śmieszne numery wycinaliśmy. Całe szczęście gdy zginął czołg, upiekło mi się, gdyż wybuchł stan wojenny i wszyscy musieli gdzieś jechać do służby. Ja zostałem za karę, więc uznałem, że życie jest za krótkie i trzeba zrobić coś epickiego.

Wziąłem ten czołg z lasu, gdzie go wcześniej schowałem, pojechałem do wsi, do waszej świętej pamięci babci. Musiałem jakoś przeprosić za te dwadzieścia ponad lat nieobecności, więc pomyślcie, jak się zdziwiła, gdy nagle przez drzwi wjechała lufa z dołączonym bukietem kwiatów. Nie powiem, żeby się ucieszyła, bo cóż zrobić nagle z czołgiem, ciężko go przechować jakoś bezpiecznie. Ale jako że technologie niewiele się zmieniły, to umówiłem się z chłopami, że zgłoszą znalezienie maszyny z czasów drugiej wojny światowej. Zdarliśmy wszelkie oznaczenia mojego batalionu, trochę umazaliśmy sadzą tu i tam, no i zgłoszono. Zanim się ktokolwiek zorientował, pojazd został przywrócony do użytku jako niespodziewanie sprawny, a chłopy dostały po zegarku. A ja się ukrywałem przed władzą ludową przez dłuższy czas, aż w końcu wasza babcia zmarła, bo warunki życia na wsi nie sprzyjały, delikatnie mówiąc, leczeniu jej gruźlicy. Zdołaliśmy jeszcze odchować waszą mamę, potem to już nic ciekawego się nie działo.

Ja jeszcze przez jakiś czas zajmowałem się różnymi pracami, handlowałem w czasie transformacji lat dziewięćdziesiątych, a potem zestarzałem się, dostałem rentę i oto jestem. Nie mam już siły nigdzie pojechać, ale najchętniej to bym objechał świat. Takie miałem życie, starałem się przyjmować wszystko z uśmiechem, no bo co mi zostało?

W tym momencie zatrąbił klakson. Dzieci z trudem pchnęły drzwi i brnąc w zaspach dotarły do rodzicielskiego samochodu. Potem spędziły piękną rodzinną wigilię a rodzice postarali się, żeby za bardzo nie rozpamiętywały wieczoru u dziadka. Zresztą cała gromadka miała tak namieszane w głowie, że nie miała siły zastanawiać się nad sensem tego wszystkiego. Już na pasterce przysypiali dość mocno, a potem wrócili do domu, by obudzić się rano i żyć dalej jak najporządniej.