Ostatnia przygoda HGW XX/7

Archiwum / 03.03.2007

Przykładowy obraz
Idąc na ten film spodziewałem się pewnej dawki przemocy (w końcu jest o Stasi). Myślałem, że będzie to spektakularny film o walce złych agentów z dobrymi ludźmi. Ale jak to ujęła moja siostra – Niemcy nie robią spektakularnych filmów. A mnie już żaden obraz dawno tak nie zaskoczył… tak bardzo pozytywnie!!

 

Jakub Roszkowski


Jest rok 1984 (cóż za symbolika swoją drogą). Poznajemy HGW podczas wykładu w szkole Stasi-widać, że jest profesjonalistą w każdym calu, całkowicie oddanym służbie. Zresztą jest jego całym życiem. Poznajemy też jego szefa-wazeliniarza i karierowicza, który, choć uczyli się razem, właśnie dzięki tym przymiotom zrobił większą karierę. Całości obrazu dopełnia pan Minister-duży, spocony, rumiany-typowy aparatczyk. Znamy ich wszystkich dobrze i z własnego podwórka. Ich amatorszczyznę demaskuje sam HGW od razu, od pierwszego wejrzenia można by rzec, rozpoznając czające się dla socjalistycznego raju zagrożenie ze strony pary artystów bawiących dotąd pod ich nosami. Rozpoczyna się gra, która kierować będzie HGW.

Tyle o fabule. Reszta niech będzie przyjemnością dla tych, którzy dadzą się skusić  na seans. Jak już pisałem nie jest to film epatujący przemocą. Nie zobaczymy w nim okrutnych przesłuchań, bicia, brutalnego poniżania. Jak grecka tragedia film skrywa to, co naszym oczom mogłoby się wydać niemiłe poza sceną. Na ekranie zobaczymy tylko to, co nie rozmywa obrazu-kłamstwo, manipulację, wykorzystanie, zło jednym słowem. Ale też udaje się dostrzec zwątpienie wielorakiego rodzaju. Najbardziej zadziwiające jest to, które w pewnym momencie staje się towarzyszem HGW, gdy ten coraz bardziej zaczyna stawać się częścią życia swoich podopiecznych. A raczej to oni stają się częścią niego. Następuje tu odwrócony syndrom sztokcholmski-zamiast ofiary utożsamiającej się z oprawcą mamy oprawcę, który odkrywa w życiu ofiar to, czego sam nie ma i nie umie już bez nich żyć. Staje się ze swoimi ofiarami tak bliski, że jest gotowy rzucić na szalę wszystko, łącznie z sobą, aby tylko ich ochronić. Lecz jak na tragedię przystało nie ma dobrych wyjść, a cokolwiek się uczyni ktoś zginie…

Już kilka razy odwołałem się do greckiej tragedii. Bo w istocie „Życie na podsłuchu” nią jest. Tu nie chodzi ani o Stasi, ani o NRD, ani o nierozliczonych komunistów (skąd my to znamy??)! To wszystko jest tylko pewna maska, pewien kontekst, który przez swoje doskonałe symboliczne, uniwersalne znaczenie jeszcze dotkliwiej ukazuje bolesność rzeczywistości. A właśnie uniwersalne sprawy są przedmiotem, a może wręcz podmiotem filmu. Chodzi tu bowiem u kazanie siły Prawdy, siły człowieka walczącego o Dobro. A przede wszystkim siły Miłości. Bo to właśnie Ona przemienia ludzi najbardziej…

Zaraz po wyjściu z kina zadałem sobie, można by powiedzieć retoryczne, pytanie-czemu u nas nie powstał dobry film o dobrych agentach? Przecież i u nas pewnie tacy się trafiali? Jakże wspaniale zadziałałby na publiczną świadomość dzisiejszych czasów film ukazujący przemianę złego w dobrego, który, co ciekawsze, za swoje zasługi nie oczekuje nagrody. Czemu nam brakuje odwagi, której nie zabrakło Niemcom? Choć zdaje się, że się nieco zagalopowałem. Mieliśmy film o dobrym ubeku. A nawet dwa. Coś z psami w tytule. Cóż-każdy naród ma takich Dobrych, na jakich zapracował…