Papa i paździerz. Tuż przed zjazdem
W mojej ostatniej pracy mieliśmy pewne powiedzenie. Gdy brakowało czasu, termin gonił, a klienci się pieklili, wchodziliśmy w porozumienie z działem obsługi klienta i przechodziliśmy na tryb „papa i paździerz”.
Wiadomo, klienci nie przywiązują wagi do artystycznej wartości reklamy – liczy się sprzedaż, liczą się słupki wykorzystanego budżetu, liczy się przemiał. W takim razie, raz na jakiś czas, przed długim weekendem lub inną okazją, możemy przymknąć oko, zrobić coś na papę i paździerz, byle jak, byle poszło, byle słupki się zgadzały.
Mam nieodparte wrażenie, że jakiś czas temu weszliśmy wędrowniczo właśnie w taki tryb. Niby coś tam hula, niby jakieś referaty istnieją, powstają drużyny, odbywa się Watra, działa Zespół, ale jak się na to przyjrzeć z bliska, zatrzymać się, zerknąć zza rogu, to papa i paździerz starszą niczym trup w przysłowiowej szafie. Bo nieodłączną konsekwencją jazdy na papę i paździerz jest katastrofa budowlana. Wystarczy, że mocniej zawieje wiatr, spadnie lepszy deszcz i nasza prowizoryczna konstrukcja runie na łeb na szyję.
Nasze papa i paździerz to moim zdaniem przede wszystkim rezygnacja i strach. Nie brakuje nam czasu, bo sami nie wiemy, ile tego czasu potrzeba. Nie brakuje nam wiedzy czy ludzi. Pieniądze czy wsparcie władz też są w naszym zasięgu. Brakuje nam siły. Przede wszystkim do tego by, zatrzymać się i powiedzieć: stop, tak dalej być nie może! Brakuje nam wizji. Idziemy siłą rozpędu – dokąd?
Nie pytamy, nie wiemy. Ba, boimy się nawet myśleć, gdzie ta droga prowadzi. Brakuje nam wiary. Tyle razy przeżywaliśmy zawód, że w krew weszło nam narzekanie, rozkładanie rąk, zwalanie odpowiedzialności i bierne czekanie na lepsze jutro. Przestaliśmy marzyć. Zapomnieliśmy, jak to jest podnieść zaciśniętą pięść w geście triumfu i zobaczyć sto zaciśniętych pięści naszych przyjaciół triumfujących razem z nami.Gdzie są nasze ideały, gdzie nasza siła, gdzie nasz pęd ku ulepszaniu siebie i świata wokół?
Parę lat temu, ale nie tak dawno, nie prehistorycznie – pamiętam wieczory, które swoim przeciąganiem się do przedporannej szarówki nabijały nam głowy pomysłami, a serca odwagą i nadzieją. I choć wcale nie było jakoś super różowo – nie ma co snuć baśni, jak to drzewiej cukier był bardziej słodki – to różnica była jedna: wiedzieliśmy, dokąd prowadzi droga, którą idziemy. Wiedzieliśmy, że odpowiedzialność za wybór tej drogi spoczywa na nas, nasi przełożeni są z nami, a za nami idą ludzie z całej Polski.
Jakiś czas temu weszliśmy w tryb papy i paździerza – na chwilę, na przeczekanie, żeby nabrać oddechu. Przecież wszyscy są zarobieni po uszy. Chwila spokoju się przyda. Minęło raptem kilkanaście miesięcy, rok, dwa. Czas jak to czas – pędził na złamanie karku, a my bezrefleksyjnie trwaliśmy na wolnym biegu. Efekty widać gołym okiem. Dziś nie istnieją centralne plany rozwoju ruchu wędrowniczego, nie istnieje system wspierania chorągwi, nie istnieje centralny system szkolenia kadr wędrowniczych. W wielu chorągwiach referaty wędrownicze zostały rozwiązane, w kilku, pozbawione wsparcia, rozpadły się same.
Wielu z nas czeka na grudzień i Zjazd. Zdarzenie wręcz magiczne, mające wszelkie plagi odwrócić, kraj miodem i mlekiem napełnić, słońce skłonić do częstszych odwiedzin na naszym niebie.Guzik prawda i tyle. Guzik z pętelką, jeśli sobie życzysz. Nic się nie stanie i nic się nie zmieni. Władze, które zostaną wybrane, będą borykały się z masą potężnych problemów. Oczekiwanie na to, że nowy naczelnik czy nowy programowiec machną różdżką i odmieni nasz los, jest równie naiwne, co nieuczciwe w stosunku do tych osób. Sami doprowadziliśmy do sytuacji, w której się znajdujemy, sami więc znajdźmy z niej wyjście i wtedy, korzystając ze wsparcia naszych przełożonych, wprowadzajmy w życie nasze plany.
Ruch wędrowniczy od zawsze szczycił się niezależnością. Wynikająca z tego swoista autonomia działań była naszym przywilejem, naszym znakiem firmowym. Jak widać, zapomnieliśmy jednak, że idzie za tym odpowiedzialność za nasze działania. Współodpowiedzialność każdego z nas – od drużynowego po byłych i obecnych instruktorów GK – wynikająca z przynależności właśnie do tego Ruchu. Pora wziąć się za siebie. Papa i paździerz zawsze źle się kończą, bo kiedyś w końcu zawieje ten wiatr, spadnie ten deszcz.
Zjazd, a chwilę po nim Zlot w Krakowie. Duże sprawy. Wykorzystajmy ten czas jak najlepiej. Pora na spotkanie instruktorów wędrowniczych, pora na mocne postanowienia, na rozmowy, które zamienią się w czyny, i czyny, które zmienią tę papiano-paździerzową rzeczywistość. Pora na wspólną pracę. Pora na zmianę.
Mamy wbrew pozorom spore szanse na dokonanie tego przełomu. Mamy „Na Tropie” z młodą i coraz to silniejszą redakcję – pełną ludzi, którym się chce. Mamy jeszcze klika niezłych referatów. Mamy jeszcze zaplecze metodyków i wędrowniczych liderów – często rozsianych po swoich środowiskach, cofniętych do zacisznych domowych pieleszy, lecz przecież znających się wyśmienicie na tym, co robią. Mamy Zespół Wędrowniczy, ludzi, którzy są gotowi do ciężkiej pracy. Mamy wsparcie władz naszego Związku, ludzi, którzy zawsze się ciepło o nas wypowiadali. Teraz pora tylko na nasz Ruch.
Łukasz Czokajło - wywodzi się z hufca Augustów, był kierownikiem Wydziału Wędrowniczego GK ZHP i Zespołu Wędrowniczego GK ZHP. Pracuje jako copywriter w agencji reklamowej.