Pik Pobiedy  7439 m n. p. m.  tak po prostu

Archiwum / 06.10.2007

pik„Pojechaliśmy do Kirgizji bez sponsorów, zdobyliśmy szczyt, który jest uważany za najtrudniejszą górę byłego ZSRR, bawiliśmy się na święcie kirgiskiej rodziny i mieliśmy lecieć helikopterem schowani przed żołnierzami za bagażami”. Mnóstwo wrażeń po podjętej w ciągu minut decyzji.

„Pojechaliśmy do Kirgizji bez sponsorów, zdobyliśmy szczyt, który uważany jest za najtrudniejszą górę byłego ZSSR, bawiliśmy się na święcie kirgiskiej rodziny i mieliśmy lecieć helikopterem schowani przed żołnierzami za bagażami”. Mnóstwo wrażeń po podjętej w ciągu minut decyzji.
 
 
18 sierpnia – Zlot w Kielcach, dostaję sms’a od Agi: „Spieszę poinformować, że Witek i Rudy weszli 15 sierpnia na Pik Pobiedy i bezpiecznie z niego zeszli”. 4 września – wiem, że Rudy już przekroczył granicę z Polską, piszę mu gratulacje, chcę się spotkać, dostaję odpowiedź: „Dzięki – będę jeszcze dziś w Opolu i zostaję na dłużej :) ”.
 
Maciek Stańczak i Witek Zawadzki – dwóch instruktorów ZHP – pojechali  w góry Tien Shan i zdobyli dwa trudne siedmiotysięczniki: Chan Tengri (7010 m n. m. p.) i Pik Pobiedy (7439 m n.p.m.). Na szczyt tego drugiego – uważanego za jeden z najniebezpieczniejszych siedmiotysięczników świata – weszli jako siódmy i ósmy Polak w historii i jako pierwsi ludzie w tym roku.

Wyprawa zaczęła się w Krakowie, skąd pociągiem dojechali do Kijowa, a następnie samolotem do Moskwy i  Biszkeku – stolicy Kirgizji. Tam parę dni na zakup jedzenia i podróż do Karakol, skąd wyruszali w góry. W Karakol udało się załatwić pozwolenia na akcję górską i za rozsądną cenę polecieć śmigłowcem do samej bazy na lodowcu Inylczek Południowy.
 

Ola Drewienkowska/NA TROPIE: Skąd pomysł na góry Tien Shan? Na taką niesamowitą wyprawę?
Maciek Stańczak: Jesienią zadzwonił do mnie Witek i powiedział, że planuje tę wyprawę. Wytłumaczył mi, że chodzi o Chana i Pobiedę. Powiedział, że szuka partnera do wspinaczki i spytał, czy nie chcę jechać. Trochę się zastanawiałem, ale po krótkim czasie zdecydowałem, że skorzystam z propozycji i chętnie się z nim wybiorę.

 To w jaki sposób przygotowywałeś się do wyjazdu?

Mieliśmy z Witkiem ambitne plany, co do wspólnych wyjazdów treningowych, ale w końcu każdego pochłonęła praca i nie wybraliśmy się nigdzie razem. Z moich osobistych planów treningowych, też niespecjalnie dużo wyszło, więc skończyło się na codziennej aktywności w pracy na wysokościach, wyjazdach w góry i rajdach przygodowych.
 
Niewielu ludzi porywa się na tego rodzaju wyczyny. Od czego Twoim zdaniem zależy zrealizowanie takiego marzenia?
Uważam, że jeśli ktoś czegoś bardzo chce, to zawsze to osiągnie (śmiech). Po prostu trzeba uparcie dążyć do celu i wierzyć w siebie.
 
Ale byliście w Kirgizji. To z Polski trzy tysiące kilometrów. Jak to możliwe, że wybraliście się we dwójkę?
O tym, że pojechaliśmy sami zadecydował Witek. Im liczniejsza wyprawa tym więcej problemów. Pozytywne było właśnie to, że podczas gdy wiele ludzi jeździ na takie wyprawy mając dużo sponsorów albo olbrzymi nakład pracy, nam się udało pojechać z dwoma plecakami i pieniędzmi zarobionymi przez rok. Nie mieliśmy telefonu satelitarnego, nie mieliśmy jakiejś super odzieży puchowej. Tak naprawdę wszystko zorganizowaliśmy takim skromnym sumptem. Jak wracaliśmy z wyprawy, to na dworcu w Krakowie wyglądaliśmy jakbyśmy wracali z normalnych wakacji-mieliśmy ze sobą po dwa plecaki i tyle. To było fajne, że udało się to zrobić bez wielkiego szumu, bez wielkich sponsorów. Tak po prostu.
 
Harcerstwo pomogło Ci w jakiś sposób w osiągnięciu celu?
Taaak, oczywiście… (śmiech) Harcerstwo (tu już poważnie) w dużym stopniu mnie wychowało i nie wiem, jakim byłbym człowiekiem, gdyby nie ci ludzie i to wszystko. Większość moich życiowych pasji narodziła się dzięki naszej organizacji, no i przede wszystkim to tu poznałem Witka. Moim zdaniem w alpinizmie partner jest najważniejszy. Nie raz rozumieliśmy się bez słów albo uczyliśmy się czegoś od siebie. Co najważniejsze mamy podobne podejście do gór i podobny poziom ryzyka podejmowanego w górach.
 
Czyli, pomimo tego, że się prawie nie znaliście, dogadywaliście się bez problemu?
Tak. Codziennością były dla nas takie rzeczy, jak obozowanie, gotowanie czy spanie w trudnych warunkach, więc skupialiśmy się na konkretnych problemach, które stwarzała nam natura, sprzęt czy cokolwiek innego. Tego właśnie nauczyło nas harcerstwo. Konfliktów nie było prawie wcale, no może poza paroma dyskusjami w sprawach kulinarnych.

W Kirgizji dotarliście do Biszkeku, Karakol. Jak było z waszym dostaniem się w góry?
W stolicy nie udało nam się niestety załatwić pozwoleń na działalność górską w rejonie, do którego się wybieraliśmy, więc zaryzykowaliśmy i pojechaliśmy do Karakol z nadzieją, że może tam się uda. Tam próbowaliśmy w jednostce wojskowej zdobyć te papiery, co niestety nie wyszło. Na szczęście na dworcu autobusowym poznaliśmy młodego studenta o imieniu Ilia. Okazał się być bratem pilota śmigłowca wojskowego, który lata w góry. Poznał nas ze swoim bratem o imieniu Stalbek, który pomógł nam między innymi dlatego, że miał kilku dobrych przyjaciół z Polski, również pilotów, których poznał na jakimś szkoleniu w USA. Do teraz nie mogę uwierzyć jakie mieliśmy szczęście, że udało nam się poznać tych ludzi i przez to załatwić za niewielkie pieniądze pozwolenia i przelot śmigłowcem do bazy na Lodowcu Inylczek Południowy. Gdyby nie to szczęście na pozwolenia, czekalibyśmy dwa tygodnie, a w góry jechalibyśmy najpierw samochodem terenowym, a potem pieszo jakieś 90 kilometrów przez jeden z najdłuższych lodowców na świecie. Trasę tę pokonaliśmy w drodze powrotnej. Zanim jednak wyruszyliśmy w góry mieliśmy mnóstwo przygód. Najpierw mieliśmy lecieć, potem się okazało, że w tym samolocie mają lecieć jacyś inni żołnierze, więc będziemy musieli podróżować schowani gdzieś za bagażami. Później się okazało, że jednak polecimy normalnie. W międzyczasie poznaliśmy całą masę ludzi, głównie wojskowych, z którymi spędziliśmy kilka dni.
 
Mieliście okazję dowiedzieć się trochę o życiu w Kirgizji?
Byliśmy nawet zaproszeni na rodzinną imprezę w domu Stalbeka! W Kirgizji, jak syn w rodzinie kończy rok, ojciec organizuje dużą imprezę, na którą zaprasza się bardzo dużo gości. Najważniejszą częścią są zawody w bieganiu, w których uczestniczą wszyscy z rodziny i goście. Główny bieg, to jest bieg młodych chłopców-ten, który dobiega pierwszy, przecina temu rocznemu chłopcu rzemyk, którym ma związane nogi. Od tej pory on też będzie biegał, by być silnym i zdrowym. Podczas całej uroczystość bardzo dużo się mówiło o tym małym chłopcu, o nadziejach na to, jaki wyrośnie. Mi
eliśmy okazję poznać mnóstwo tradycji i spróbować ciekawych potraw kirgijskich. Traktowano nas jak ważnych gości i zasiadaliśmy tuż obok starszyzny czy wysokich rangą oficerów. Mimo, iż sami nie przyszliśmy z żadnym prezentem, wyszliśmy z całej uroczystości z podarkami i bardzo duże wrażenie zrobiła na nas gościnność Kirgizów. Przez te dwa dni spaliśmy w śmigłowcu razem z innymi żołnierzami, poznaliśmy między innymi dowódcę sił powietrznych Kirgizji, a co najśmieszniejsze po rosyjsku znaliśmy tylko parę najprostszych zwrotów.
 
Porozmawiajmy o samych górach. Przypominasz sobie jakiś najgorszy moment wyprawy? Kiedy miałeś wątpliwości, czy wam się uda? Pamiętasz jakieś niebezpieczne sytuacje?
Śmiesznie, bo nie miałem takich sytuacji, w których myślałem, że wyprawa może się nie udać. Byliśmy bardzo zmotywowani. Zakładaliśmy, że osiągniemy cel, ale jednocześnie byliśmy świadomi, że problemy są normalną rzeczą i trzeba je przezwyciężać. Jeśli chodzi o niebezpieczne i trudne sytuacje, to były co chwilę i ciężko mi pamiętać teraz o wszystkich. Bałem się na pewno tego jak zachowa się mój organizm na tak dużej wysokości i czy podołam kondycyjnie. Byłem już na najwyższych alpejskich szczytach, ale nie miałem pojęcia czy dam radę na wysokości sześciu czy siedmiu tysięcy metrów n.p.m. W przeciwieństwie do Witka, który radził sobie doskonale z wysokością, ja potrzebowałem trochę czasu na aklimatyzacje. Wejście na Chana Tengri kosztowało mnie sporo sił i zaraz po zejściu miałem mały obrzęk płuc, który na szczęście przeszedł pod wpływem leków i oddychania powietrzem z większą ilością tlenu-z poza namiotu. Podczas ataku szczytowego załamała nam się pogoda i schodziliśmy już w poważnej śnieżycy. Na szczęście udało nam się dotrzeć szczęśliwie do namiotów bez odmrożeń czy kontuzji. Kondycyjnie przygotowani byliśmy całkiem nieźle, a mimo to i tak zdarzały się chwile słabości. Techniczne trudności góry były dla mnie dużym wyzwaniem i w pokonaniu ich na pewno pomogło mi kilkuletnie doświadczenie alpejskie. To jest chyba kwestia odruchów i zachowań, które trzeba w sobie wypracować, by dać sobie radę i nie popełnić błędu. Takich sytuacji, w których wiedziałem, że jeden błąd to jest prawie pewna śmierć było dużo, ale w górach wysokich trzeba się do tego przyzwyczaić.
 
A jaki był dla Ciebie najlepszy moment całego przedsięwzięcia? To był moment wejścia na szczyt, czy coś innego?

Najlepszy moment, to chyba nie sam wierzchołek, ale powolne docieranie myśli, że udało się wejść na szczyt, a co najważniejsze, zejść z niego cało. Już na spokojnie rozmowy z ludźmi na temat naszego osiągnięcia i cieszenie się z tego wspólnie z nimi. A było tak, że mnóstwo ludzi nam gratulowało. No i, jak w alpinizmie bywa, nasze szczęście było też ich szczęściem. Najbardziej cieszyliśmy się na pewno z udanego wejścia i to w tak dobrym stylu na Pik Pobiedy. Dla porównania na Chan Tengri wchodzi średnio w ciągu roku około 50 osób, a na Pobiede tylko kilka, a czasem nawet nikomu się nie udaje. W tym sezonie oprócz nas na szczycie stanęło jeszcze siedem osób i jednemu z nich nie udało się niestety z niego zejść.
 
Czy jakaś przygoda utkwiła Ci najbardziej w pamięci?
Było ich trochę! Najwięcej przygód mieliśmy z ludźmi, którzy nam pomagali, czyli począwszy od żołnierzy, pilotów, po ludzi, którzy dawali nam jedzenie, bo na przykład mieliśmy go mało. Podczas zejścia z wierzchołka Chana Tengri wiatr porwał mi jedną łapawicę puchową i na Pobiede szedłem z podarowanymi od jednego Rosjanina rękawicami uszytymi z płaszcza czołgisty. Na to wszystko uczyłem sobie z płótna namiotowego, które dostałem w bazie łapawicę ochronną, która i tak potargała się na pierwszych linach poręczowych. Na szczęście ani ja, ani Witek niczego sobie nie odmroziliśmy, tylko lekko przemrozilśmy końcówki palców u rąk. Kolejne przygody to zejście lodowcem, które nie było łatwe i trwało pięć dni. Po drodze musieliśmy pokonać między innymi rzekę sięgającą prawie do pasa. Z ciężkim plecakiem trzeba było przechodzić przodem do nurtu, bo inaczej można by przegrać z masą i siłą lodowatej wody. Trochę problemów mieliśmy z jedzeniem. A konkretniej zabraliśmy go trochę za mało i jadaliśmy przez to nader skromnie. Gdy po trzynastodniowej akcji schodziliśmy z Piku Pobiedy, zostały nam już zupełne resztki. Na szczęście w bazie głównej pod tą górą ugoszczono nas jak bohaterów i w zamian za pomoc w kuchni, którą sami zaproponowaliśmy, mogliśmy jeść do woli i regenerować siły. Gdy zaproponowano nam wizytę w saunie, nie wiedzieliśmy już zupełnie, co powiedzieć. To chyba była najmilsza chwila całej wyprawy-ugoszczono nas nie oczekując nic w zamian. Tam zaprzyjaźniliśmy się z wieloma ludzi z różnych krajów i przez to chyba już zawsze będziemy miło wspominać te chwile i to miejsce.
 
Pik Pobiedy jest uważany za bardzo niebezpieczny szczyt. Jak tam jest niebezpiecznie? Potkniesz się i lecisz?
Na pewno takich niebezpiecznych miejsc jest wiele. Bardzo trudna jest sama grań Pobiedy, która ma długość siedmiu kilometrów i cała znajduje się powyżej siedmiu tysięcy metrów. Do tego dochodzą strome odcinki skalne przed granią i na samym ataku szczytowym pola śnieżne, które często bywają lawiniaste, no i oczywiście surowa i zmienna pogoda. Ta część Tien Szanu jest najdalej wysunięta na północ, więc wpływ kontynentu sprawia, że klimat jest tu bardzo surowy. W czasie jednodniowego załamania pogody może przybyć ponad metr śniegu, co skutecznie uniemożliwia wspinaczkę w górę i w dół. Jednocześnie często wieją tam huraganowe wiatry, które bardzo szybko wychładzają organizm i niszczą namioty. Gdy biwakowaliśmy w namiocie na 6400m. n.p.m., Witkowi, chcącemu dopiąć do końca zamek z namiotu, maszynka od zamka rozeszła się w rękach i nagle, w ciągu kilku sekund musieliśmy zorganizować szycie tego zamka. A warunki były ciężkie, wiatr na pewno powyżej stu na godzinę. Wielu takich sytuacji już nie pamiętam, bo rozgrywały się w ciągu kilku sekund. Jakiegokolwiek niedociągnięcia w przygotowaniu sprzętowym, kondycyjnym, czy chociażby aklimatyzacji mogą skończyć się tragicznie.

Wy zeszliście bezpiecznie. Jak podsumowujesz wyprawę?
Na pewno osiągneliśmy duży sukces, co motywuje do dalszego stawiania sobie wyzwań zarówno w górach jak i w codziennym życiu. Ważne jest jednak to, że nie zawsze walka kończy się sukcesem, a w górach najważniejsza jest pokora! 
 
 
 
Rozmowa dobiegła końca. Maciek chętniej pyta o moje wakacje, bo któryś raz już opowiada o swojej wyprawie i chyba trochę ma dość. W harcerskich szeregach to mój kolega z drużyny, był moim drużynowym, prywatnie jest dobrym przyjacielem. Właśnie zwyczajowo przytula mnie na pożegnanie, a ja nie mogę przestać myśleć o tym, że to człowiek, który dokonał czegoś możliwego tylko dla nielicznych. Bez wielkiego szumu. Tak po prostu.
 
 
Ola Drewienkowska HO – 48 DH ‘Knieja’, XV Szczep GZ i DH ‘Bratnich Ognisk’ im. gen. broni Wł. Andersa, hufiec Opole-miasto, zawodniczka zespołu Nonstop Adventure ZHP.