Płacz nad rozlanym mlekiem

Archiwum / Filip Springer / 16.09.2007

Stojąc tam w Gillwell wcale nie miałem poczucia doniosłości chwili, wielkiej satysfakcji z wykonania kawałka dobrej roboty. Byłem wściekły, przyleciałem do Londynu na nieco ponad jedną dobę, którą spędziłem na rozsupływaniu niemal nierozwiązywalnych problemów. Wszystko po to  by uczestnicy Wyprawy Wędrowniczej mogli odnowić swoje Przyrzeczenie Harcerskie w miejscu, do którego wędrowali przez ostatni miesiąc. Przynajmniej to im się należało.

Nie ma co ukrywać, Wyprawa Wędrownicza 2007 nie była pasmem sukcesów. Z pewnością wiele na ten temat mogą powiedzieć uczestnicy projektu. Tylko o ich klasie i dobrym stylu świadczy fakt, że na jakimś forum internetowym nie rozgorzała jeszcze dyskusja o tym co też w ramach Wyprawy się nie udało.

Sam uważam, że w przypadku tego projektu popełniliśmy zbyt wiele błędów, by uznać go za udany. Taka ocena panuje w sztabie, sam nieustannie myślę co nie wyszło i dlaczego. Rozliczenie się przed samym sobą i uczestnikami z tych błędów jest więc absolutnie niezbędne.

 Czasu tak dużo, że zaczęło go brakować

Mówiliśmy sobie w sztabie „Przecież wszystko zdążymy zrobić”

Wyprawa to był projekt dwuletni. Dwa lata to mnóstwo czasu, nad tym przedsięwzięciem pracowaliśmy jeszcze na długo przed tym jak zaczęliśmy je promować. W momencie, w którym uczestnicy dowiadywali się o czymś takim jak Wyprawa Wędrownicza 2007 my mieliśmy już gotowe koncepcje i założenia. I nadal mieliśmy mnóstwo czasu na jego organizację. I ten spory zapas czasu stał się główną przyczyną tego, że w pewnym momencie zaczęło go nam brakować. Skoro bowiem mieliśmy „tyle czasu” realizacja kolejnych zadań schodziła na dalszy plan.

 -Być może zdążylibyśmy wszystko zrobić w pół roku, a nic by się nam tak nie rozlazło – mówił Kuba Król, na początku lipca, gdy zaraz po starcie trasy rowerowej mknęliśmy do Berlina złapać jeszcze rowerzystów na trasie, poklepać ich po plecach i zrobić im zdjęcia. Tyle mogliśmy, bo mieliśmy już świadomość, że najbliższych kilka dni to będzie walka z czasem.

 Wcześniej mówiliśmy sobie w sztabie „Przecież wszystko zdążymy zrobić” i zabieraliśmy się do innych pilniejszych spraw.

 Sztab Chińskich Bagażówek

A każdy z nas miał ich przecież niemało. I to kolejne bezcenne doświadczenie jakie wyciągamy z wyprawowej lekcji. Tak olbrzymi i skomplikowany projekt jak ten musi być prowadzony przez zespół, który zajmuje się tylko nim. To bolączka całego ZHP, która na łamach Na Tropie została nazwana przez Marka Piegata (nomen omen kierownika Zespołu Wędrowniczego , komendanta Wyprawy, szefa wielkopolskiego referatu wędrowniczego oraz prokuratora w jednej osobie) Syndromem Chińskiej Bagażówki. Dotychczas każdy dostrzegał ten problem- tak instruktorzy w organizacji są przeciążeni- kiwali głowami mądrzy. Odwaga i dojrzałość powinna skłaniać do zdecydowanych działań, do takiego komponowania zespołów zarządzających dużymi przedsięwzięciami by ich członkowie mieli  komfort pracy w skupieniu tylko nad kilkoma zadaniami. To nie jest „wskazane”- to jest „konieczne”.

Zachęcaj do projektu, który nie przerasta także Ciebie

Wyprawa Wędrownicza była projektem, który był absolutną nowością w Polsce. Nikt inny nie podejmował się wcześniej organizacji tak dużego międzynarodowego przedsięwzięcia składającego się z kilkudziesięciu mniejszych projektów. Nie ma się co oszukiwać, że ta złożoność w wielu aspektach przerosła zarówno sztab jak i uczestników.

 Sztab stawał często przed obiektywnymi trudnościami, zupełnie niezależnymi od niego (jak choćby ignorowanie w Głównej Kwaterze naszych wniosków grantowych) i mógł tylko bezradnie rozłożyć ręce. Samo zamieszanie z kontami poczty elektronicznej na przełomie roku 2006 i 2007 odbijało nam się czkawką jeszcze w lipcu, gdy nagle pojawiały się całe środowiska „które przecież pisały do nas”. Pewnie pisały, poczta przepadała jednak w niezmierzonych czeluściach i do teraz do nas nie dotarła.

 Z drugiej strony same środowiska, które wcześniej deklarowały chęć udziału w projekcie zaczynały się wiosną masowo z niego wycofywać. I wiele z nich argumentując swoje decyzje mówiło, że to zbyt duże dla nich przedsięwzięcie, że nie wzięli pod uwagę skali tego za co się zabrali. I muszą się wycofać, bo chęci nie poszły w parze z możliwościami i umiejętnościami.

 Mały może więcej

Przystępując do realizacji Wyprawy Wędrowniczej mieliśmy przekonanie, że to duże, spektakularne wydarzenie, które z pewnością będzie atrakcyjne dla potencjalnych sponsorów i patronów medialnych. Z czasem okazało się to zupełną nieprawdą. Dla wielkich byliśmy przedsięwzięciem nadal zbyt małym, dla małych byliśmy (a wraz z nami nasze potrzeby) zbyt duzi. W rezultacie pozyskanie od sponsorów środków na projekt stało się walką z wiatrakami. Walką, w której polegliśmy.

 O wiele lepiej w tej materii poradzili sobie uczestnicy poszczególnych tras. Ich „niewielkie” Wyprawy były atrakcyjne zarówno dla mediów, jak i dla sponsorów, którzy niekiedy sypnęli naprawdę solidną gotówką.  Kolumna rowerzystów prezentowała się doskonale w firmowych koszulkach, oklejonych logotypami sponsorów i wspierających ich gazet. Sam mogę się tylko niezmiernie cieszyć, że uczestnicy Wyprawy znaleźli takie wsparcie w swoich rodzinnych stronach. To budzi szacunek, a przede wszystkim nadzieję, że z tego wsparcia będą mogli dzięki dobrym relacjom korzystać także po Wyprawie. Docierając do Wielkiej Brytanii udowodnili, że warto im pomagać.

 Silniejsi o przygodę

Każdy przeżył swoją przygodę , swoją wielką wędrówkę.

Oczywiście nie jest też tak, że Wyprawa zakończyła się jakąś żałosną katastrofą. Do Wielkiej Brytanii dotarło ponad 100 jej uczestników (z planowanych 300, którzy według założeń projektu mieli wziąć w nim udział). Każdy z nich wykonał olbrzymią pracę i zdobył bezcenne umiejętności by stanąć w Gillwell. Każdy przeżył swoją przygodę , swoją wielką wędrówkę. Z pewnością środowiska, biorące udział w przedsięwzięciu wyszły z niego silniejsze o zgranie, umiejętność współpracy i stawianie czoła przygodzie.

 Drużyny biorące udział w Wyprawie już dziś myślą o kolejnych wielkich wędrówkach. To wspaniale, bo to był jeden z podstawowych celów tego przedsięwzięcia- udowodnić, że marzenia się spełniają, że wszystko jest możliwe.

 Sam cieszę się i jestem dumny z tego, że byłem wśród tych, którzy kiedyś zdecydowali się umożliwić wędrownikom dotarcie  do Wielkiej Brytanii w stulecie skautingu. To było warte pracy, wysiłku i zaangażowania.

Co zostaje?

Nawet teraz, w połowie września sztab pracuje nad nadrobieniem wyprawowych zaległości. Sam mam poczucie, że jeszcze wiele pracy przed nami. Pobytu w Londynie nie wspominam miło- zamiast cieszyć się ze stulecia i tego, że mogę tam być częściej byłem tam zły (również sam na siebie), rozczarowany lub poirytowany sytuacją, w której się znaleźliśmy. Mogę więc sobie wyobrazić jak czuli się ci, dla których dotarcie do Gillwell było istotą harcerskiej pracy w ciągu ostatniego roku.

Pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie straciliście entuzjazmu do realizacji swoich wielkich celów, że nadal chcecie wędrować. I że podzielicie się swoim doświadczeniem i wiedzą. Tą zdobytą podczas spektakularnych sukcesów, jak i tą , która zostaje po równie spektakularnych porażkach.

Filip Springer - redaktor naczelny "Na Tropie", szef zespołu promocji i członek sztabu Wyprawy Wędrowniczej 2007, były drużynowy 79 Poznańskiej Drużyny Harcerskiej „Wilki”. Dziennikarz i fotoreporter Polskiej Agencji Fotografów FORUM i "Głosu Wielkopolskiego".