Płytka wyobraźnia to kalectwo
27 kwietnia w księgarniach ukazała się książka pt. „Życie po skoku”, w której autor – Mariusz Rokicki – sparaliżowany po nieszczęśliwym skoku „na główkę”, przestrzega przed bezmyślnym skakaniem do wody.
„Życie po skoku” jest autobiografią Mariusza Rokickiego, jednak wg książki życie to rozpoczyna się wraz z 21. urodzinami, kiedy – autor sam nie wie dlaczego – skoczył do wody, która na zawsze odmieniła jego świat. Nagle znikło beztroskie życie, w którym mógł pracować, uczyć się i wygłupiać z przyjaciółmi. Zastąpiły je cztery ściany szpitala, następnie ośrodka rehabilitacji, a potem domu opieki społecznej. Rzeczywistością stały się ciągłe problemy zdrowotne, brak pieniędzy na leczenie i wózek inwalidzki. Czy potraficie sobie wyobrazić, że jednego dnia prowadzicie normalny tryb życia, a drugiego dnia rano nie potraficie odgonić muchy, która złośliwie siada wam na twarzy? Zwalczanie takich drobnych problemów stało się dla Mariusza niemal heroicznym wyczynem.
Książka opowiada jak autor – krok po kroku i dzień po dniu – walczył ze skutkami jednego błędu. Nie kryje, że pragnął się zabić, że często gubi sens życia, że obwiniał Boga i cały świat za to, co mu się przytrafiło. Bezpośrednio stwierdza, że zmieniła się nie tylko jego kondycja fizyczna, lecz także ludzie, którzy go otaczali. Nagle zabrakło przy nim przyjaciół, został na łasce lekarzy i przypadkowych dobroczyńców. Natomiast na tych, którzy zawsze przy nim byli – rodziców – wyładowywał cały swój gniew, raniąc ich przy tym jeszcze bardziej.
Biorąc do ręki tę książkę, trochę się bałam. Bałam się, że przeczytam irytujące żale chorego człowieka, który za wszelką cenę chce wykrzesać z ludzi odrobinę zainteresowania, a mnie głupio będzie ją skrytykować. Czytając, nie do końca mogłam też uwierzyć w optymizm autora: jak ktoś, kto niewiele może zrobić samodzielnie, może być po prostu szczęśliwy? Sama niedawno skończyłam 21 lat i nie wyobrażam sobie, żebym mogła się choćby uśmiechać po takim wypadku. Z czasem jednak coś zaczęło mnie urzekać – ta szczerość, serdeczność i zachwyt każdą drobnostką są nie do podrobienia. Trudno jest nie ulec wpływowi optymistycznej osobowości Mariusza, która wręcz wyziera z kart książki.
Kolejną rzeczą, która udała się autorowi, chyba trochę mimowolnie, jest pokazanie, jak działa w Polsce służba zdrowia – w większości obojętni na ludzkie cierpienie lekarze, którzy tylko czekają na łapówkę, pielęgniarki życzące chorym śmierci, niekompetentni „specjaliści”… To wszystko jest bardzo przygnębiające, jednak dla równowagi Mariusz przedstawia całą plejadę swoich własnych gwiazd – obcych ludzi, instytucje, a także nowych przyjaciół – wszystkich, którzy nie zostawili go w potrzebie. Ta pocieszająca konkluzja, że nie brakuje ludzi gotowych do pomocy, otwiera w głowie czytającego klapkę: a może i ja mógłbym sprawić, że czyjeś życie zmieni kolor z szarego na różowy?
Mimo wszystko „Życie po skoku” nie jest wybitnym dziełem literackim. Wszyscy ci, którzy czytają dla pięknego języka, obrazowych porównań, nieprzeciętnych metafor, porywającej fabuły czy magii znanej nam z arcydzieł, nie znajdą tu zbyt wiele dla siebie. Ale chyba nie o to tutaj chodzi, więc nie będę się rozwodzić nad niedociągnięciami warsztatu pisarskiego. Pisanie miało być dla autora trochę terapią, trochę rozrywką, trochę sposobem na zarobek, jednak przede wszystkim chodzi w niej o ideę – przesłanie, które może uratować życie wielu osobom – nie skaczcie do nieznanej wody!
Cieszę się, że takie książki trafiają na rynek. Chciałabym jednak, żeby pojawiało się ich coraz mniej, wraz z malejącą liczbą skoczków. „Życie po skoku” powinien wziąć do ręki każdy wielbiciel pływania.