Podczas Zmierzchu Księżyc w nowiu, a Zaćmiło mnie Przed świtem
Zdecydowałam się na to z czystej ciekawości. Uznałam, że będzie to swego rodzaju eksperyment pseudonaukowy. Zacznę i zobaczę czy mnie wciągnie. No i wciągnęło… I to jak!
Śmieszna sprawa, że moja przygoda z sagą o romantycznym wampirze i jego człowieczej ukochanej zaczęła się od parodii ekranizacji „Zmierzchu” i „Księżyca w nowiu”. Obejrzałam ten film tylko domyślając się, co parodiuje, bo przecież wcześniej, poza plakatami i reklamami na stronie internetowej, niewiele wiedziałam o Belli i Edwardzie. Przyjaciółka kiedyś opowiadała mi, że czytała świetne książki, że ją wciągnęły i że wciągnęły też jej znajomego – tak, romansidło wciągnęło faceta, i to nie jednego, z tego co wiem. Wtedy sprawa jakoś się rozwiała. Do czasu kiedy kolejna bliska mi osoba powiedziała, że muszę to zobaczyć i przeczytać. W jakiś perturbacjach losu straciła dwie pierwsze książkowe wersje, więc obdarowała mnie ich ekranizacjami, uzupełniając historię o dwie książki. Jak je zobaczyłam poczułam wyzwanie – każda na oko liczyła około 600 stron. Uległam z łatwością.
Kiedy zaczęłam późną nocą oglądać pierwszą część nie dowierzałam – większość scen była identyczna jak te z parodii! Pomyślałam sobie, że komuś się coś pomyliło, ale nie. Ta sama scenografia, taki sam sposób przedstawiania wydarzeń i te same sceny, tylko ich zakończenia… nieco bardziej wyraziste. Moje rozbawienie szybko ustąpiło miejsca ciekawości i gdy skończył się pierwszy epizod (pomimo świadomości banalności obrazu, który właśnie obejrzałam) bez patrzenia na zegarek sięgnęłam po drugi. I znów te same odczucia, ale i nie słabnąca ciekawość. Z braku dostępu do ekranizacji trzeciej części (przez długi czas myślałam, że jej jeszcze w ogóle nie nakręcono), zaczęłam czytać książkę. Nie, już nie tej samej nocy – ja, w przeciwieństwie do wampirów, potrzebuję snu.
Czytanie jej zajęło mi strasznie dużo czasu, bo prawie miesiąc minął odkąd dostałam całą sagę. Działo się tak tylko dla tego, że jej unikałam. Za każdym razem, kiedy brałam ją do ręki zaczynałam żyć życiem Belli, Edwarda i Jacoba – nie mogłam przed tym uciec. Zatracałam się w lekturze i… kiedy udało mi się przerwać na chwilę okazywało się, że istnieje wokół mnie jakiś świat, ten normalny, i że moje reakcje na emocje spisane na papierze są delikatnie mówiąc zbyt wyraziste. Ta książka jest jak Edward dla Belli – jak narkotyk. Wstyd mi, że dałam jej sobą zawładnąć.
Któregoś wieczoru, zbliżając się do końca trzeciej części, byłam świadkiem kolejnych wyznań miłości, przywiązania, bezgranicznego oddania zakochanych i nagle… Wybuchnęłam śmiechem. Nie mogłam przestać, czytając kolejne zdania. Śmiech próbował przerodzić się w histerię, ale się powstrzymałam. Histeria zrodzić się miała z lęku przed książką. Zdałam sobie sprawę – chociaż nie, wiedziałam to już wcześniej, po pierwszych kilku zdaniach całej sagi, ale teraz pozwoliłam sobie na dojście moich spostrzeżeń do świadomości. Otóż przeraziło mnie to, że książka jest tak banalna, tak bardzo naciągana, przesłodzona i „przeromansowana” jak tylko się dało, a ja, zdając sobie sprawę ze śmieszności całej tej historii, sposobu jej przekazania przez autorkę i tego, jak sprawnie manipuluje emocjami swoich czytelników – dałam się w to wciągnąć. Całą sobą. Trzymała mnie w garści.
Zabawne, że w opowieści sama autorka opisuje wszystkie możliwe sposoby manipulacji, a cała historia opiera się na manipulowaniu emocjami przez postacie – Edward gra na uczuciach Belli, Bella Edwarda i Jacoba, Jacob Belli, Alice Belli, Bella Charliego (wszędzie ta Bella…), a Jasper wszystkimi, jeśli tylko jest taka potrzeba. Autorka opisuje dokładnie to, co sama robi z czytelnikiem, stosuje te same metody co jej bohaterowie, a mimo to dajemy się jej wciągnąć. Jest wspaniałym specjalistą od marketingu. Chociaż chyba nie – genialni ludzie towarzyszą jej karierze i potrafią wszystko tak pokierować, aby doprowadzić do pełnego sukcesu. Czyli okazuje się, że i ona sama może być ofiarą manipulacji… Ale kogo to obchodzi, jeśli to jest tak cudowne i każdemu daje to, czego potrzebuje – prawdziwe uczucia? Emocje prawdziwe i absolutnie realne, chociaż oparte na nierealnej historii.
Mam wyrzuty sumienia przez czas, który upłynął nieodwracalnie, kiedy przewracałam kolejne, niezliczone strony książki. I z tego powodu, że dałam się ponieść tej fali emocji. I że czuję pustkę na myśl, że moja przygoda z tą parą się niebawem skończy. I że się tym martwię. I że zajmuje mnie coś tak głupiego. Że dałam się wciągnąć w tę całą machinę, że byłam zbyt słaba by się temu oprzeć i… zachowuję się jak wiecznie niezdecydowana, niepewna siebie i rozhisteryzowana Bella.
Dobra, muszę już z tym skończyć, bo czeka na mnie ostatnia część. Nie pozwolę sobie na zepsucie kręconemu, a może i montowanemu już obrazowi tego, co mam przeżyć, czytając książkę.
Strzeżcie się, abyście i Wy nie ulegli…