Poproszę taśmę profesjonalną

Archiwum / 10.03.2012

Efektem dobrego koncertu jest drżenie kolan, gęsia skórka i pot na czole. Są jednak wykonawcy, którzy interpretacją na żywo potrafią zaskoczyć najbardziej oddanych fanów, znających każdy takt piosenki. Piszemy o muzycznych wpadkach przez, które otwiera się nóż w kieszeni, a uszy się zatykają.

 

 

Czuję, że nadchodzi pieśń

Bycie artystą, piosenkarzem zobowiązuje. Pytanie brzmi; do czego? Sztuka dawania koncertów przerodziła się bardziej w artystyczny performance, na który składa się skomplikowany układ choreograficzny, wymyślne scenografie i kostiumy oraz efekty pirotechniczne. W tym samym czasie wokal artysty ucieka na dalszy plan albo wręcz zostaje zastąpiony playbackiem. Czy naprawdę mamy ochotę oglądać kolorową rewię zamiast usłyszeć interpretację utworu na żywo? Wiadomo, że wersja koncertowa będzie bardziej surowa, z mniejszą ilością efektów i niekoniecznie doskonała, ale czy to właśnie nie jest największy klimat koncertu? Całe szczęście nadal istnieją odważni którzy postanawiają udźwignąć swoją twórczość twarzą w twarz z publicznością. Oczywiście wielkie brawa dla nich za odwagę i niebywałą szczerość aczkolwiek efekt często jest doprawdy zaskakująco… zły.

Bo czasami wykon nie powala…

Chyba każdy z nas wspomina z uśmiechem na twarzy genialny występ Enrique Iglesiasa, kiedy to został zaproszony przez polską telewizję publiczną do naszego kraju i dał przepiękny popis playbacku. Wiele osób może go bronić wyciągając argument, że chłopak nie wiedział, że ktokolwiek go nagrywał, fakt; aczkolwiek dlaczego nie zaśpiewać od razu na żywo? Mamy również w Polsce nurt walczący o obalenie playbacku, któremu przewodniczy m.in. Kazik Staszewski, który udowodnił, co sądzi o tej formie koncertowania na festiwalu w Sopocie, kiedy na scenę zamiast mikrofonu wziął ze sobą suszarkę do włosów. Kazik wielokrotnie na swoich koncertach wspomina, że może akurat ta piosenka nie będzie idealna, ale przynajmniej zadzieje się w tej chwili, bez pomocy taśmy oryginalnej.

 

Maszynę trzeba naoliwić

Bardzo dobrze pamiętam moment, w którym po raz pierwszy wysłuchałem płyty „Lungs” Florence and the Machine, pomyślałem sobie wtedy, że Florence ma kawał głosu i nie mogłem oderwać od siebie myśli, że te piosenki muszą świetnie brzmieć w wykonaniach koncertowych. Długo nie czekając znalazłem na tubie koncert z festiwalu Glastonbury, w trakcie którego oprócz wspomnianej w nazwie „maszyny” do składu dołączył również chór i kwartet smyczkowy. Jak wielki był mój szok gdy usłyszałem jak Florence absolutnie zabija kawałek po kawałku i bez wstydu porusza się po wszelakich dźwiękach nie natrafiając na ten właściwy. Osobiście dziwie się, że nikt z zespołu nie podszedł do niej i się nie zapytał, czy jej przypadkiem nie przeszkadzają w wyrażaniu siebie. Z biegiem czasu owa wokalistka coraz bardziej szlifuje swój warsztat i takich smaczków jak kiedyś na jej koncercie nie uświadczymy. Niestety cały czas długa droga przed nią.

 

 

Świeża krew

Wielkie pokłony składam artystom, którzy od samego początku swojej kariery decydują się na śpiewanie na żywo. Przynajmniej są uczciwi wobec swoich fanów. Jak już zdążyłem wspomnieć droga do bycia dobrym muzykiem koncertowym jest długa i wyboista. Absolutnie najgorzej się dzieje, gdy młody wykonawca zachłyśnięty rychłym sukcesem swojego singla uznaje, że wszystko mu ujdzie na sucho. Błąd. Drodzy Panie i Panowie, nie jesteście Tiną Turner albo Joe Cockerem, żeby wszystkie grzechy zostały Wam odpuszczone. Tak zwana woda sodowa szybko uderzyła do głowy młodziutkiej Amerykance znanej szerszej publiczności pod pseudonimem Lana Del Rey. Początek był bardzo obiecujący, występy na żywo całkiem przyzwoite i ta postawa a’la  Nancy Sinatra. Wszystko szło gładko i już myślałem, że dziewczyna da radę mimo całej afery związanej z ojcem milionerem, aż tu nagle mini koncert w popularnym amerykańskim talk-show prowadzonym przez Davida Lettermana, gdzie panna Del Rey „popłynęła” na zbyt głęboką wodę. Nadal trzymam kciuki, aczkolwiek wierzę już trochę mniej.

Diwy

Kolejnym typem śpiewaków są ci, którzy w związku ze swoim wewnętrznym przeświadczeniem o swoim niebywałym talencie zapominają, że śpiewanie na żywo jest bardzo ciężką pracą, która nie ogranicza się do tych 90 minut na scenie, ale wymaga systematycznych treningów głosu i ciała oraz niesamowitej samodyscypliny. W tej grupie absolutnie królują nasi krajanie. Jak wszyscy wiemy „królowa” jest tylko jedna. Oczywiście nie da się zaprzeczyć temu, że przez ostatnie lata miała bardzo dużo na głowie i ćwiczenia wokalne musiały zostać przełożone na termin bliżej nieokreślony. Pamiętam jak dziś długo zapowiadany duet sylwestrowy Dody i Maryli Rodowicz. Szczególnie w mojej pamięci wrył się cover 4Non Blondes śpiewany przez naszą blondynkę w trakcie tego koncertu i fakt, że … szło jej pod górkę. Trochę odbiegając od tematu polecam bardzo show Gosi Andrzejewicz z tego samego koncertu, coś pięknego. Ukoronowaniem polskich diw jest jedyna w swoim rodzaju Edyta Górniak, której talentu absolutnie nie będę ujmował, ale wszyscy pamiętamy jej interpretację Hymnu Polski.

 

 

Dobra kalkulacja

Zdarzają się również tacy, którzy dzięki bardzo trzeźwemu spojrzeniu na świat postanawiają nie kombinować za bardzo w trakcie nagrywania albumu i prezentują nam swoje prawdziwe oblicze na płycie. Nic dziwnego, że idąc na koncert wydaje nam się, że w sumie to nie ma zbyt wielkiej różnicy między płytą, a wokalem na żywo. Kiedy piszę te słowa jest jedna osoba, która siedzi mi w głowie. Świetnie przyjmowana przez krytyków jak i słuchaczy, Brytyjka Adele. Słuchając koncertu tej Pani dostaniemy dokładnie to za co zapłaciliśmy i wiemy, że efekt końcowy jest wynikiem ciężkiej pracy tej sympatycznej wyspiarki. Zresztą nawet jeżeli ta teoria wydaje się komuś nie do końca prawdziwa wystarczy spojrzeć na fakty. Czy artyści, którzy utrzymują się na scenie muzycznej od dwudziestu – trzydziestu lat używają podkładów z taśmy w trakcie występów na żywo?

 

 

Jest nadzieja

Najbardziej na miejscu wydaje mi się złożyć Wam wszystkim życzenia. Mianowicie, aby nigdy nie przytrafiło Wam się wydać swoich ciężko zarobionych pieniędzy na „suszarkowy” koncert, żebyście nigdy nie musieli zapytać głośno „kto tak dusi kota?” słysząc dźwięki rodem z podrzędnego karaoke baru. I jeszcze życzę tego żeby Wasi muzyczni idole Was nigdy nie zawiedli, żebyście zawsze umieli spojrzeć z dystansem na muzykę i muzyków. Zbliża się lato i całe morze koncertów i festiwali muzycznych, wybierajcie z głową, za które koncerty rzeczywiście warto zapłacić często niemałe pieniądze.