Portugalskie impresje

Archiwum / Arkadiusz Wasilewski / 15.12.2008

Portugalia na pewno jest krajem, w którym o ile może niekoniecznie musimy się od razu zakochać, ale z którego z dużym prawdopodobieństwem nie będziemy chcieli szybko wyjechać.…czyli jak można zginąć w środku miasta nie znając zwyczajów.
Siedząc wśród niezłej gromadki osób z różnych zakątków Europy, słuchałem piosenki Cesarii Evory, w której refren składa się przede wszystkim, tak jak w większości piosenek „fado”, z jednego charakterystycznego portugalskiego słowa: saudade, saudade, saudade… (co może oznaczać „nostalgia” lub „tęsknota”). Spokojny głos ciemnoskórego kolegi… snuje się melodia przy dźwięku gitary sklejonej taśmą do papieru. Śpiewa Vlademir Lenine – jego ojciec był marynarzem na statkach dalekomorskich i widocznie zawitał kiedyś do jakiegoś Archangielska, a pamiątką z pobytu uczynił imię swojego syna. Sam imiennik wodza rewolucji nie zna powodu tej oryginalności. Właściwie to jest on „cabo-verdiano”, czyli mieszkańcem Wysp Zielonego Przylądka, a w Evorze – mieście, w którym rozpoczyna się ta opowieść – kończy studia chemiczne. I żeby słowa „Evora” nie zabrakło, trzeba dodać, że wszystko dzieje się parę dni po zwycięstwie na olimpiadzie w Pekinie portugalskiego lekkoatlety Nelsona Evory, nota bene urodzonego na „Cabo Verde”. Wieczór, gitara, odgłosy mieszających się kilku języków, nowi znajomi… Opowieść ma swoją atmosferę nieco z przygód „odkrywców Nowego Świata”. Wszystko wydaje się ciekawe, inne…

Sierpniowe słońce oślepia swoim jasnym blaskiem, pomimo że na portugalskim zegarku dopiero 9 rano.

A zaledwie kilkanaście dni wcześniej zbliżałem się do lądowania na portugalskiej ziemi samolotem powszechnie znanej irlandzkiej linii lotniczej. Laguna w okolicach Faro w najbardziej turystycznym i bardzo słonecznym regionie Algarve z wysokości obniżającego lot samolotu jest naprawdę fantastyczna. Piękny błękitny ocean i za chwilę pojawia się czerwona jak cegła ziemia, która ciągnie się po obu stronach pasa startowego. Od razu trudno nie zauważyć, że i klimat tu inny, i roślinność, bo rzucają się w oczy wysokie palmy, a sierpniowe słońce oślepia swoim jasnym blaskiem, pomimo że na portugalskim zegarku dopiero 9 rano. Po wyjściu z lotniska szybko otrząsnąłem się z pierwszego szoku związanego z podróżą i pobytem około 3 tysiące kilometrów od Polski. Znalazłem odpowiedni autobus (od razu okazało się, że Portugalczycy są życzliwi dla obcokrajowców i służą informacją, nawet jeżeli nie znają świetnie angielskiego) i pojechałem na dworzec autobusowy w Faro, skąd miałem udać się prosto do Evory. I tutaj od razu rzuciła się znacząca różnica kulturowa. Jeżeli ktoś myślał, że w Polsce królują piraci drogowi, to w Portugalii niemal każdy kierowca jest królem i bogiem.

Siedziałem w autokarze na miejscu pasażera za plecami kierowcy obok jakiejś młodej Portugalki. Miejsce zgodnie z numerem na bilecie wskazał mi bardzo uprzejmie kierowca, obok miejsce kolejne zgodnie ze swoim biletem zajęła owa Portugalka, a po drugiej stronie pani z dzieckiem, a z tyłu nie było ani jednej osoby. Obowiązuje zatem zazwyczaj zasada, że mam swoje miejsce i ani mi w głowie szukania innego. Jak tylko wyjechaliśmy przez ciasny wyjazd z dworca napotkałem niecodzienną sytuację: kierowca autokaru chcąc skręcić w lewo w ciasną uliczkę (która mimo tego że była ciasna, to jednak i tak była dwukierunkowa – ale to później miałem się dowiedzieć, że to norma w tym kraju) widocznie dał za dużo gazu przy tym manewrze, co spowodowało, że musiał wjechać na cały chodnik (co prawda dość wąski), a przechodzący obok mężczyzną unikając jednak przewidywalnie nieprzyjemnego starcia z pojazdem został zmuszony do przyciśnięcia się plecami do pobliskiego budynku. Wtedy kierowca ze sprawnością mistrza kierownicy ominął przechodnia i szybko wrócił na właściwą drogę. Na usprawiedliwienie portugalskiego sposobu jeżdżenia można jednak zaznaczyć, że tutejsi kierowcy są bardzo pewni i posiadają umiejętność kontrolowania pojazdu przy różnych spotykających ich sytuacjach.

Warto od razu wspomnieć o innych obserwacjach dotyczących ruchu drogowego w Portugalii. Otóż coś takiego jak parkowanie w niedozwolonych miejscach chyba nie istnieje. Portugalczyk (a właściwie to dotyczy chyba każdego „południowca”) potrafi zaparkować wszędzie, a co więcej, jeszcze stamtąd później wyjechać. Taki laik w sztuce parkowania jak ja, nieświadomy przybysz z Polski, może tylko patrzeć z nieukrywanym zdziwieniem, gdy samochód zatrzymuje się na przejściu dla pieszych, duża ciężarówka zatrzymuje się na skrzyżowaniu zasłaniając sygnalizację świetlną dla pieszych albo jak jeden samochód postawiony w poprzek blokuje całkowicie pozostawione przy murze trzy inne samochody, co może na przykład rano skończyć się przeraźliwym, nieustannym, pięciominutowym klaksonem i ewentualnym nawoływaniem z „prośbą” o przestawienie samochodu.

Normalną rzeczą jest też podirytowanie portugalskich kierowców przejawiające się w głośnych komentarzach albo częstym używaniu klaksonu w korkach. Natomiast w Vila Nova de Gaia (bo taką oficjalną nazwę nosi prawobrzeżna część miasta powszechnie w całości nazywanego jako Porto, a w której to części znajdują się piwnice z najsłynniejszym portugalskim trunkiem zwanym „porto”) ulice są tak ciasne, że z trudem można przejechać tam samochodem osobowym, lecz kierowcy miejscowych autobusów potrafią nie dość, że umiejętnie się ostrzegać trąbiąc zawczasu na każdym dużym zakręcie, który zazwyczaj będzie na drodze prowadzącej serpentynami na stromą górę lub z góry, to ci sami kierowcy niczym niewzruszeni i z najwyższym spokojem wymijają się na zakręcie na wąskiej uliczce, czego ślady widać na murach okalających ulice w postaci wyżłobionych zarysowań pozostawionych po kontakcie wystających bocznych lusterek z powierzchnią ściany. I oczywiście na tej samej trasie można napotkać pieszych, którzy również muszą być wyminięci…

Lawirowanie wśród ostrych zakrętów nie przeszkadzało małżeństwu Portugalczyków, aby zatrzymać się na środku drogi i zabrać „na stopa” troje polskich turystów.

W obliczu takiego stanu rzeczy nie sposób nie przywołać w tym miejscu znanej drogi w Sintrze (malownicza miejscowość „królewska” w pobliżu Lizbony) prowadzącej do Palácio National da Pena (ogromnego obiektu architektoniczno-parkowego, nad którym zachwycał się sam Ryszard Strauss) położonego na wysokiej górze, do której prowadzi serpentynowa droga, przy powrocie zmuszająca niemal do ciągłego używania hamulca i lawirowania wśród ostrych zakrętów, co wcale nie przeszkadzało małżeństwu Portugalczyków, aby zatrzymać się na środku drogi, przełożyć deskę surfingową syna do bagażnika i zabrać „na stopa” troje polskich turystów, gdy za plecami została zatarasowana droga i do długiego sznura pojazdów dołączył nawet miejski autobus, który nadciągnął z impetem zza zakrętu…

I aby dopełnić wrażenia dotyczące zasad poruszania się po drogach i chodnikach, to oczywiście ruch pieszych na przejściach rządzi się jakąś chyba tylko Portugalczykom znaną logiką, bo o ile zdarzy się, że zielone światło zapali się w końcu („no w końcu…!!!”) i będzie można przejść na drugą stronę ulicy bez obawy, ze ktoś zaraz na ciebie wjedzie, to jednak światło czerwone nie zmusza wcale większości przechodniów (przy dużym udziale nawet osób starszych) do zatrzymania się przy jezdni, ale wręcz przeciwnie, o ile zbliżające samochody znajdują się w odległości pozwalającej kierującemu na dostrzeżenie przechodnia i zwolnienie w odpowiednim (ostatnim…?) momencie, to niewielu waha się przed decyzją przejścia na czerwonym.

Wróćmy jeszcze na chwilę do mojej podróży do Evory. Otóż był to dobry sposób na poznanie krajobrazu południowej Portugalii w letnim słońcu. Gdy wyjechaliśmy z turystycznych miasteczek w regionie Algarve, skierowaliśmy się na północ, a za oknem było widać zmieniającą się proporcję między palmami i dębem korkowym, którego czym bliżej regionu Alentejo, tym więcej. Ponadto trawa koloru żółtego lub spalonego z licznymi suchymi krzewami. Po ponad 5 godzinach jazdy autobusem prowadzonym przez wydało się dowcipnego kierowcę, o czym wnioskowałem po widoku zwijających się ze śmiechu innych pasażerów, dotarłem do Evory, stolicy regionu Alentejo, „wyśmiewanego” między innymi przez niektórych mieszkańców Lizbony czy Porto za leniwe i niespieszne usposobienie tutejszych ludzi, o czym sam w pewnej mierze przekonałem się później, próbując naiwnie coś załatwić w czasie sjesty. Choć trzeba przyznać, że sjesta na Półwyspie Iberyjskim jest świętością i nikt nie śmie nawet jej naruszać jakimkolwiek pośpiechem lub wysiłkiem.

Niektóre Portugalki są ubrane przy ponad 30-stopniowym upale w długie czarne spódnice i czarne bluzki, często z głową przewiązaną czarną chustą.

W Evorze i tym samym regionie Alentejo spędziłem ponad miesiąc spotykając wielu sympatycznych nauczycieli starających się nauczyć nas portugalskiego, żywiołowe sprzątaczki w tutejszym akademiku oraz kulturalnych na co dzień ochroniarzy. Evora jest mało znanym miejscem wśród turystów, co sprawia, że nie ma w nim przepełnienia, a życie momentami wydaje się sielankowe. Ale trzeba pamiętać, że to również najbiedniejszy region Portugalii, w którym można jeszcze odnaleźć więcej elementów kultury tradycyjnej, czego symbolem są chyba niektóre Portugalki ubrane przy ponad 30-stopniowym upale w długie czarne spódnice i czarne bluzki, często z głową przewiązaną czarną chustą. A ta czerń niezwykle kontrastuje ze zwykle niskimi domami o śnieżnobiałych ścianach (choć określenie to w tym miejscu może wydawać się „złośliwe”, zważywszy, że z opowiadań samych Portugalczyków można się dowiedzieć, że śnieg tu widzi co czwarte pokolenie mieszkańców, a w lipcu w pobliskim Monsaraz, miasteczku położonym na skalistym szczycie ponad doliną rzeki Gwadiany będącą w tym miejscu granicą portugalsko-hiszpańską, temperatura sięga 46 stopni).

Portugalia na pewno jest krajem, w którym o ile może niekoniecznie musimy się od razu zakochać, ale z którego z dużym prawdopodobieństwem nie będziemy chcieli szybko wyjechać. Według mnie połączenie pospolitego charakteru człowieka portugalskiego z człowiekiem polskim lub innym z Europy Wschodniej przyniosłoby niespotykaną mutację pełną wewnętrznych sprzeczności…

Arkadiusz Wasilewski - student socjologii i historii na UMK w Toruniu, uczestnik programu ERASMUS 2008/2009; harcersko związany z Hufcem Suwałki oraz Studenckim Kręgiem Instruktorskim im. Tony’ego Halika przy Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu.