Przewodniki niestandardowe
Bez książki nie ruszam w żadną podróż. Ale nie z obawy, że zanudzę się w czasie pokonywania kolejnych kilometrów. Bez książki nie wiedziałbym po prostu, dokąd pojechać.
Trudno mi było uwierzyć, że naprawdę tam jestem. Gdy wysiadałem z rozgrzanego jak piec autobusu, ciągle jeszcze myślałem, że to jest sen. Właściwie mógłbym pojechać jeszcze dalej, naszym celem była przecież Konstanca, a dalej Constinesti. Nie mogło być jednak tak, by nie wysiąść tam na tym zakurzonym placu, z minaretem „wbitym w niebo jak ołówek”. Wszystko się zgadzało, nawet ten skwar, kurz i osiołek ciągnący dwukołowy wózek. Nie można było nie wysiąść w Babadag.
Melancholia aż piszczy
Od Stasiuka się zaczęło. „Jadąc do Babadag” to dziś Biblia wszystkich moich podróży. No, prawie wszystkich – a na pewno tych, które odbywam do Rumunii, na Słowację, Węgry, Bałkany. Więcej ich zresztą przede mną niż za mną. Egzemplarzy tej książki nie zliczę, ciągle je u kogoś zostawiam, z wetkniętymi między kartki rumuńskimi lejami i węgierskimi forintami. Nawet w Beskid Niski można jeździć ze Stasiukiem. Wystarczy wziąć „Zimę”, „Opowieści galicyjskie” albo „Duklę” – i już można ruszać.
Stasiuka trzeba brać za każdym razem i czytać. A potem weryfikować wszystko z tym, co on napisał
W ten sposób pewnie nie zobaczy się tego wszystkiego, o czym piszą przewodniki. Ale zobaczy się wioskę na Węgrzech, gdzie urodził się Najjaśniejszy Pan, zobaczy się cygańskie osiedle tak apokaliptyczne, że można stamtąd tylko uciekać, a przekraczanie opustoszałego przejścia granicznego w Koniecznej nabierze zupełnie nowego wymiaru. Tak, Stasiuka trzeba brać za każdym razem i czytać. A potem weryfikować wszystko, co się zobaczyło, z tym, co on napisał. Zwykle wychodzi coś zupełnie innego. Ale o to przecież chodzi w podróżach.
Tak było w Sulinie, w rumuńskiej delcie Dunaju. Tam nie ma nic i Stasiuk o tym uczciwie pisał. Zresztą zwykle przemieszcza się w miejsca, w których „nic” przybiera formę absolutnie doskonałą. Chodziliśmy po Sulinie i cieszyliśmy się jak dzieci. Było zupełnie inaczej niż w książce, a jednak w jakiś sposób podobnie.
W Tokaju było za to identycznie. Zniknęły tylko bociany. Ale i tak trzeba było się szczypać, by sprawdzić, czy to nie jest sen.
Horyzont rysowany przez Stasiuka w kolejnych książkach stale się rozszerza. Najpierw były okolice Gorlic, Beskid Niski („Zima”, „Biały kruk”, „Opowieści galicyjskie”), potem wbrew jego osobistej chronologii Warszawa i reszta Polski („Jak zostałem pisarzem”), jeszcze później przyszedł czas na „tę gorszą” Europę („Jadąc do Babadag”, „Moja Europa” wespół z Andruchowyczem, „Fado”), potem na tę lepszą (ostatni „Dojczland”). Dziś wiadomo, że prędzej czy później z Andrzejem Stasiukiem będziemy mogli wyruszyć do Rosji. Tygodnik Powszechny raczy czytelników co jakiś czas fragmentami zapisków pisarza z jego podróży na wschód. A tak się zaklinał, że Rosja to nie jest jego bajka!
Szukając Pietna
W tamtej podróży miałem tylko „Dom dzienny, dom nocny”, żadnego przewodnika, żadnych map.
Ale na Stasiuku świat się nie kończy. To właściwie początek podróży. Bo zaraz potem można sięgnąć po Olgę Tokarczuk i jej „Dom dzienny, dom nocny”. Ja sięgnąłem i wyruszyłem na Dolny Śląsk w poszukiwaniu Pietna, wioski, która według pisarki przez kilka miesięcy w roku pozostaje ukryta w głębokim cieniu rzucanym przez otaczające ją góry. Szukałem kilka dni, aż w końcu znalazłem. Tak jak ludzi, którzy żyją tam niemal dosłownie w ten sam sposób, co na kartach książki Tokarczuk. Mogłem przechadzać się po wsi i odnajdywać kolejno cmentarz, łukowaty mostek, dom Takiego Takiego, szosę do Nowej Rudy. W tamtej podróży miałem tylko „Dom dzienny, dom nocny”, żadnego przewodnika, żadnych map. Książka i przestrzeń zupełnie wystarczyły, by podróżować naprawdę.
Tak samo można zrobić z „Biegunami” – można wyruszyć, tyle tylko, że trzeba mieć więcej czasu. „Bieguni” rozleźli się Tokarczuk po niemal całym świecie.
Rozkład jazdy
I tak już było zawsze. A rynek wydawniczy tylko podsuwał kolejne pomysły na podróże. Sklepowe półki z książkami stały się rozkładem jazdy, według którego dziś planuję wyjazdy na kilka lat do przodu.
Niemcy? Ależ proszę: Wolfgang Buscher i jego „Podróż przez Niemcy”.
Precyzyjniej? Berlin? Marta Kilińskai, Arno Widmann, „Berlin od Ulicy”.
Węgry? Tylko z „Gulaszem z Turula” Krzysztofa Vargi.
Irlandia Północna? Z „Ulicą Marzycieli” McLiama Wilsona.
Turcja? Oczywiście „Stambuł” Pamuka.
Paryż? Dlaczego nie „Gra w klasy” Cortazara (przy okazji można uciec do Argentyny).
Nowy York? Katarzyna Sławińska z „Przewodnikiem niepraktycznym”.
Bałkany? Tochmann i „Jakbyś kamień jadła” (dla odważnych!).
Afryka? Tylko Kazik Nowak.
Rosja? „Imperium” Kapuścińskiego, a dla cierpliwych „Biała gorączka” Jacka Hugo-Badera.
Zresztą każdy sam stwarza swój rozkład jazdy. Wystarczy tylko nie wyłączać tego podróżniczego instynktu, zwłaszcza wtedy, gdy otwiera się kolejną książką. Pomysły na kolejne podróże przyjdą same.
Bedeker
Nie mieszkał w Trzcińsku w Rudawach Janowickich, mimo że tak właśnie pisze większość przewodników, i to zarówno tych drukowanych, jak i tych internetowych. Bajka to jednak na tyle atrakcyjna, by ją powielać bez końca i umiaru. Ale to właśnie od nazwiska Karla Bedekera pochodzi nazwa słynnych na cały świat przewodników. Z czasem taka forma publikacji zaczęła ewoluować, dziś warto wypatrywać w księgarniach „bedekerów literackich”, kompendiów wiedzy na temat konkretnych miast, krajów czy kontynentów – ale wiedzy specyficznej, zaczerpniętej bowiem z dzieł literackich, osadzonych w konkretnym miejscu i czasie.
W Polsce takich pozycji dorobił się oczywiście Kraków i Warszawa, w tym miesiącu do sprzedaży ma trafić podobny przewodnik po Poznaniu autorstwa Joanny Roszak i Pawła Cieliczko. Warto powędrować ulicami tych miast tropem mistrzów pióra. Czasem droga zaprowadzi nas do zupełnie nowych wniosków i refleksji.
Wiem, co robię
Miałem ostatnio przyjemność rozmawiać z Dominikiem Szmajdą, poznańskim podróżnikiem, który niedawno wrócił z samotnej podróży rowerem po Afryce Zachodniej. Trudno znaleźć lepszą puentę dla tego tekstu. Dominik bowiem przed wyjazdem przez kilka lat pracował – a po powrocie nadal to robi – w wydawnictwie, które wydało przedwojenne reportaże Kazimierza Nowaka pt. „Rowerem i pieszko przez Czarny Ląd”.
Na pytanie, dlaczego samotnie, dlaczego Afryka, dlaczego na rowerze – Dominik odpowiedział:
– Kazik podróżował przez 5 lat: rowerem, pieszo i konno. Nikt przed nim i nikt po nim takiego wyczynu nie dokonał. Ja tę trasę znałem z map, zdjęć i rycin, które jako grafik opracowywałem na potrzeby książki. Tego, co on zrobił, nie mogłem powtórzyć. Ale nie mogłem też nie wziąć pod uwagę jego wskazówek, porad i argumentów, o których pisał. Tak było łatwiej – zabrałem więc książkę i po prostu wiedziałem, jak, gdzie, po co, kiedy. Dzięki książce wiedziałem, co robić.
Filip Springer - redaktor naczelny „Na Tropie”, szef zespołu promocji Wyprawy Wędrowniczej 2007, były drużynowy 79 Poznańskiej Drużyny Harcerskiej „Wilki”. Dziennikarz i fotoreporter Kolektywu Fotografów VISAVIS.PL.