Refleksja z szosy

Filip Springer / 20.04.2009

Patrzę na tę szosę w deszczu i zastanawiam się, ile razy przeskakiwałem tam przez kałuże. I zawsze z tą samą ekipą, gdzie S. wskakiwał „w kałuże”, T. robił nam zdjęcia, a L. miała za złe. Nie pamiętam, ile razy. Wiem, że lata temu po raz ostatni. Dlatego cieszę się, że dziś znów tu jestem. Choć to akurat zupełnie przez przypadek.

Piątek wieczór, właściwie noc. Okolice tej wioski znam jak własną kieszeń, latami wysiadaliśmy tu z pociągu, by po kilku godzinach marszu rozbić namioty na naszej ulubionej hufcowej bazie. Dziś jedziemy tu w zupełnie innym celu i jesteśmy o tych dobrych kilka lat starsi. Właściwie to, że jedziemy akurat do tej konkretnej wsi, to zupełny przypadek, ot, takie pokręcone życiowe historie. No więc jedziemy samochodem i nawet trochę śmiejemy się z L., która musi dojechać pociągiem. Śmiejemy się, bo L. się z tym ociągała, mówi,  że „już odwykła” od pociągów.

Między nami wszystkimi zmieniło się niemal wszystko, ale mimo to możemy na siebie liczyć

Do tego z głośników leci T.Love i ja tego kawałka nie słyszałem całe wieki, i teraz jadę, i zrobiło się tak sentymentalnie, bo „tak bardzo chciałbym zostać kumplem twym” (tak, wiem, to w oryginale o Bogu było). Jedziemy, za chwilę wysiądziemy, przypalimy trochę kiełbasy i niemal do świtu będziemy gadać. Mocno nam się drogi rozeszły, w wielu rzeczach się ze sobą nie zgadzamy, pewnie jest ich więcej niż tych, co do których jesteśmy zgodni. Wkurzamy się na siebie często, choć widujemy rzadko. No więc jadę rozwalony na tylnym siedzeniu, piję zimną colę i patrzę na pogrążone w mroku wioski. Myślę sobie, że między nami wszystkimi zmieniło się niemal wszystko, ale mimo to możemy na siebie liczyć. Wiem, że gdyby coś się stało, nie zostanę sam. Wsiądą i pojadą.

W mądrej książce czytam o tym, jak internet zastępuje realne relacje międzyludzkie: zamiast rozmowy czat, zamiast stopniowego poznawania się skróty w postaci quizów i fanklubów na Facebooku. K. tłumaczy mi, że warto, że tak jest łatwiej – robisz sobie listę tego, co lubisz i co cię pasjonuje, klikasz upload, a potem porównujesz, który z Twoich znajomych ma podobną listę. I już wiesz, z kim się przyjaźnić bardziej, a kogo sobie odpuścić.

I jeszcze nastolatki na moim osiedlu. Mijam ich, gdy idę na przystanek. Siedzą we dwoje, troje, nigdy nie ma ich więcej. Czasem jeden siedzi. Smutni, apatyczni, gapią się w ziemię i palą papierosy. M. mówi, że to „emo”, taka subkultura, „co ma doła”. Skąd w naszym radosnym społeczeństwie, gdzie „everything is fine!”, „I’m fine”, „I’m great”, nagle miejsce na subkulturę zdołowanych nastolatków, którzy w internecie wymieniają się poradami, jak sobie bezboleśnie poderżnąć żyłę?

Mamy taki problem jako ZHP, że to, czym się zajmujemy, przestało być wyjątkowe. Gdy ktoś nas zapyta: „ale co wy tak naprawdę robicie na tych zbiórkach?”, możemy w naszą odpowiedź włożyć całe serce i całą duszę. A i tak na końcu pewnie usłyszymy: „e,  gdzie indziej też to robią, też tego uczą”.

Poczucie moralnej wyższości nad innymi ludźmi – i przede wszystkim innymi organizacjami pozarządowymi – wpędzi nas kiedyś do grobu

20 lat temu straciliśmy monopol na uczenie większości rzeczy, które budowały naszą tożsamość. Inna sprawa, że części tych rzeczy uczymy nadal, mimo że czasy, w których one były potrzebne, minęły bezpowrotnie. Dlatego w sporej mierze tożsamość też mamy fałszywą, taką na plastelinowym fundamencie. Kopiemy się więc z koniem, próbując udowodnić, że wspinaczki / pierwszej pomocy / pracy w zespole (i czego tam jeszcze sobie nie wymyślimy) uczymy lepiej, bo mamy ideę. To poczucie moralnej wyższości nad innymi ludźmi – i przede wszystkim innymi organizacjami pozarządowymi – wpędzi nas kiedyś do grobu. Pewność możemy mieć jedynie co do tego, że umrzemy dumnie, na baczność.

Zapomnieliśmy o haśle „przyjaźń”. Oczywiście używamy go, ale tylko do naszych wewnętrznych celów. Przyjaźnimy się ze sobą, przyjaźnimy mocno, przyjaźnimy na zabój, jeśli można się tak wyrazić. Nie możemy bez siebie żyć, przesiadujemy w harcówkach jeszcze długo po zakończeniu zbiórki, listy naszych internetowych komunikatorów pełne są naszych przyjaciół z harcerstwa. Mamy przyjaciół o 5 minut drogi od domu, mamy przyjaciół w Warszawie, Szczecinie, Katowicach i Wrocławiu. Poznaliśmy ich lata temu, przeżyliśmy mnóstwo fantastycznych przygód i teraz, gdy pociąg się spóźni gdzieś w Tczewie, a następny do Poznania nam ucieknie, to możemy w ciemno dzwonić do przyjaciół w Gdańsku (mimo że to już dochodzi 23 godzina) i powiedzieć „słuchaj, sprzątnij w pokoju, bo mi pociąg w Tczewie zwiał i śpię dziś na Twojej podłodze”. No więc mamy przyjaciół i możemy szczerze nie znosić ich poglądów, ich innego spojrzenia na życie, może nas to doprowadzać do takiego szaleństwa, że nie chcemy ich widzieć zbyt często. Ale mamy pewność, że jak trzeba wsiąść do auta i pojechać nocą do jakiejś przedziwnej wsi, po szosie tonącej w deszczu, to będzie z kim jechać, bo i auto się znajdzie, i kierowca, i jeszcze T.Love w odtwarzaczu („a przecież przy TYM kawałku T.Love to pamiętasz…?”).

Dlaczego nie krzyczymy, że można się z nami zaprzyjaźnić?

To dlaczego o tym nie mówimy? Dlaczego smutny nastolatek, który wieczorem siedzi sam na poznańskim osiedlu i pali papierosy, nie dostanie w szkole kartki, na której będzie napisane: „Hej, chcesz poznać przyjaciół?”. Dlaczego nie krzyczymy, że można się z nami zaprzyjaźnić, że ta wspinaczka / pierwsza pomoc / zarządzanie to może i fajne, ale najfajniejsze jest to, że wśród nas można znaleźć przyjaciół, można się zaprzyjaźnić. Bo gdy mówimy, że ta wspinaczka i tak dalej, to ktoś, choćby ten smutny spod bloku, powie: „ee tam wspinaczka czy coś, tego wszyscy dziś uczą”. A przyjaciele? No przecież nie powie: „zaprzyjaźnić to się mogę z każdym, mam dosyć przyjaciół”. Przyjaciół nigdy za wielu.